Wiersze jak puzzle do składania

z Katarzyną Dybżyńską rozamawia Rafał Różewicz

  • 5 Czerwiec 2018

Rafał Różewicz: „Dzień, w którym decydujesz się wyjechać” – taki nosi tytuł Twoja debiutancka książka poetycka wydana w 2017 roku, w ramach zwycięstwa w IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Janusza Różewicza. Ten dzień faktycznie oznaczał pojedynczy, konkretny dzień, w którym nagle oznajmiłaś rodzicom, że nie idziesz na studia, tylko łapiesz stopa, a  może był efektem jakichś dłuższych rozmyślań, wewnętrznych przygotowań? Spytam więc „poetycko”: ile trwał faktycznie dzień, który zadecydował o Twoim wyjeździe? 

 

Katarzyna Dybżyńska: To właśnie jedno z zagadnień, które mnie fascynuje i stanowi część książki – proces powstawania decyzji. Myślę, że to zawsze jest efekt lawinowy, kalejdoskop drobnych zdarzeń, spotkań, zabawa w „co by było, gdyby...”.

Decyzja o wyjeździe była próbą sformułowania własnej definicji wolności. Miałam przeczucie, że musi istnieć coś więcej niż egzystencja od-do, pod dyktando rozkładów jazdy, planów lekcji, rachunków, kredytów itp. Wierzyłam, że gdzieś tam jest wielki, fascynujący, różnorodny świat i ja się muszę do niego przedrzeć.

Jeśli przygotowaniami można nazwać wagary, podczas których wybierałam się na jedno-dwudniowe eskapady do Wenecji lub Paryża autostopem to intensywne próby trwały przez trzy lata! Ale też od początku plan zakładał brak planu. Chciałam rzucić się na żywioł, a do tej pory traktuję podróż jak żywioł – pierwotny, nieprzewidywalny.

 

Mieszkałaś w kilku krajach, odwiedziłaś kilkadziesiąt. A mnie ciekawi najbardziej, kiedy zaczęłaś pisać. Jeszcze w Polsce? Czy jakieś lektury czytane w gimnazjum, liceum pchnęły Cię w stronę podróży, a potem pisania, czy – zgoła odwrotnie? Bo mi to się wszystko z jakąś fascynacją Stachurą kojarzy, ale pewnie nie jest to najodpowiedniejszy trop?

 

Fascynacja Stachurą jak najbardziej! Bliskie są mi idee życiopisania i całej jaskrawości.

Pierwszy wiersz napisałam pod stołem. Ukryta pod obrusem z długimi białymi frędzlami. Miałam pewnie jakieś osiem lat. I podsłuchałam rozmowę mojego dziadka, chyba z tatą. Dziadek opowiadał o wojnie, podczas której oszukał śmierć.

Pamiętam, że wiersz zaczynał się tak: „Trutą wódkę pili/ gorzko zapłacili. / Leżą w grobie, nie daj Boże, / nic im nie pomoże”.

Mam nadzieję, że od tego czasu moje pisanie ewoluowało!

Przeszłam przez fazy strażaka (nie chciałam jednak gasić ognia, ale być go bliżej), akrobatki w cyrku, tłumacza z języka zwierząt, rycerki, hakera, ale później już dość konsekwentnie odpowiadałam, że jak dorosnę, chcę zostać pisarko-podróżniczką. Wymyśliłam ten termin, ponieważ dorośli powiedzieli mi, że muszę się zdecydować tylko na jedną rzecz.

 

Zastanawia mnie, jak to jest pisać, będąc nieustannie w drodze. Na przykład ja potrafię pisać tylko we własnym mieszkaniu. Potem te wiersze poprawiam, a to jest – nie ukrywam – czasem żmudna praca nad słowem. Zakładam, że u Ciebie chęć pisania przychodzi nagle, a może się mylę? Czy po napisaniu tekstu „ślęczysz” następnie nad jego redakcją, czy zwyczajnie nie masz na to czasu? Wreszcie: piszesz szybko, wolno, łatwo?

 

Piszę falami, zbyt wolno. Zdarzają się teksty, które powstają nagle, ale większość to są puzzle, które trzeba przymierzać, składać. Najbardziej krystalizują mi się myśli podczas podróży właśnie. Przemieszczanie się pozwala żonglować perspektywą.

Kiedy mieszkałam w Sopocie i przez dłuższy czas nie wyjeżdżałam nigdzie dalej, zdarzało mi się jechać na lotnisko tylko po to, by zanurzyć się w tę atmosferę nieprzynależności, napić się niedobrej, drogiej kawy, popisać przy bezosobowym stoliku i wrócić do domu.

Moje pisanie nie lubi rutyny. Mogę notować w pociągu, w hamaku, na dachu. Na serwetkach, biletach, pocztówkach. Potem te luźne skojarzenia, opowieści, rytmy podróży wyłuskuję z walizki i zaczyna się zabawa w układanie puzzli, destylacja, alchemiczne czary-mary. Co jest oczywiście eufemizmem dla tego, co nazywasz żmudnym dłubaniem w materii.

Pisanie ma swoją częstotliwość. Czasami ją trudno złapać, czasami są szumy, ale jak już się znajdzie właściwą stację, to nagle wszystko słychać wyraźniej.

 

Interesujące jest to, że przemierzając świat i nauczając języka angielskiego, pozostałaś wierna językowi ojczystemu. Nie kusiło Cię, by pisać wiersze w innym języku? A może takie próby masz już za sobą?

 

Tak, piszę czasami po angielsku, ale polski jest językiem bardziej poetyckim. Myślę po polsku, kiedy chcę zobaczyć całą złożoność tematu, po angielsku – żeby wyciągnąć konkluzje i nie zwariować.

 

Udało Ci się poznać literaturę w krajach, w których przebywałaś? Jeśli tak, jakie są jej najistotniejsze problemy? Czy, mimo wszystko, uniwersalne, czy wręcz przeciwnie: skupiające się przede wszystkim na lokalnych kwestiach? Jak na ich tle – według Ciebie – wypada literatura polska wraz z poruszanymi przez nią tematami?

 

Wożę ze sobą plecak pełen książek. Czytam biografie, reportaż, fantastykę, literaturę piękną, surrealistyczną, poezję. Uwielbiam stylistykę południowoamerykańską, fascynuje mnie neurotyzm pisarzy izraelskich, palestyńska poezja mnie olśniewa. Wydaje mi się, że są takie tematy, których nikt nie poruszyłby tak, jak Hanna Krall; a gdyby Cortazar pochodził ze Słowacji, nigdy nie powstałaby „Gra w klasy”. Ale narodowość w książkach to raczej przyprawa. W niektórych krajach pija się herbatę z miętą, w innych z szałwią, mlekiem, lub miodem. Ale esencja jest taka sama. Jak wielu klasyków, uważam, że pisze się tylko o miłości, lub nienawiści. Może jeszcze o niesprawiedliwości? Zmieniają się tylko dekoracje.

Myślę, że na tym też polega siła polskiego reportażu – na szukaniu prawdy o człowieku, a nie prawdy o Polaku.

 

Pracowałaś m.in. w Korei Południowej, jako nauczycielka wychowania obywatelskiego. Jaki stosunek do Korei Północnej mają jej mieszkańcy? Czy już tak przyzwyczaili się do swojego nieobliczalnego sąsiada, że przestali zwracać na niego uwagę? A może obawa przed kolejną wojną w Korei jest tam wyczuwalna na co dzień i każdy Koreańczyk z Południa wie, co robić w przypadku konfliktu? I Korea Północna jest dla niego czymś „na co dzień”? Poza tym: byłaś odwiedzić miejscowość Panmundżom położoną na styku obu Korei?

 

Nie tylko byłam w strefie zdemilitaryzowanej, ale szkoła, w której uczyłam, znajdowała się około 20 minut od granicy. Mieszkańcy Korei nie posiadają stosunku do Korei Północnej, ponieważ jest to zakazane. Ze względów bezpieczeństwa narodowego w Korei Południowej nielegalne jest wypowiadanie jakichkolwiek pozytywnych lub choćby neutralnych opinii na temat sąsiada. Społeczeństwo negatywnie odnosi się do idei zjednoczenia. Biedna część północna zahamowałaby szaleńczy rozwój gospodarczy południa. Uderza to tym bardziej, że każda rodzina posiada kogoś po tamtej stronie lustra.

Uczestniczyłam w akcji, podczas której prosiliśmy przypadkowych Seulczyków, czy pozwolą się sfotografować w masce z napisem „I love North”. Fascynujące, jak długie i głębokie dyskusje można odbywać, używając jedynie dyplomatycznych formuł, sentencji-kluczy, niedopowiedzeń.

 

Byłaś też obserwatorką praw człowieka w Palestynie/Izraelu z ramienia amerykańskiej organizacji Meta Peace. Jak udało Ci się nią zostać? Czy obserwatorem może zostać każdy, czy też wybór obserwatorów to długotrwały proces, poprzedzony np. jakimiś testami? Z drugiej strony: co robi taki obserwator, poza tym że (pozwolę sobie na trywialność) „obserwuje”?

 

Do Palestyny pojechałam z ramienia amerykańskiej organizacji Meta Peace Team. Przed wyjazdem odbyłam szkolenie z technik mediacji i nonviolence, przepisów prawnych na terenie Izraela i metod utrudniających aresztowania pokojowych aktywistów.

Chciałabym kiedyś znaleźć właściwe słowa, by to opisać. Sytuacja okupacji jest jednocześnie bardzo złożona, jak i jednoznaczna. Dlatego tak ciężko znaleźć niebanalny sposób, by opowiedzieć, o systemie trawiennym bestii. Jedno z wielu miejsc, które pokazuje, że jako gatunek ludzki,  niestety nie uczymy się na własnych błędach.

Międzynarodowi obserwatorzy są istotną częścią walki o wolność w Palestynie.

Dlatego też książka jest zadedykowana zanikającym ziemiom palestyńskim.

 

Powróćmy do Twojej książki. Wysłanie jej projektu na Konkurs im. Janusza Różewicza było od początku zaplanowaną decyzją, czy zadecydował czysty przypadek – mianowicie, że oto gdzieś natrafiłaś na informację o Konkursie i postanowiłaś spróbować? Czy projekt Twojej książki powstał na Konkurs, czy też miałaś ją gotową wcześniej i rozesłaną do różnych wydawnictw?

 

Od dawna pisałam teksty, które obracały się wokół stałych motywów, obsesji. Na przykład czy podejmujemy decyzje, czy decyzje podejmują nas? Mamy czas, czy to czas ma nad nami władzę? Nie chciałam wydać książki, która jest po prostu luźnym zbiorem. Czekałam, aż wyłoni się z nich naturalnie spójny koncept.

Lato ubiegłego roku spędziłam na Sycylii w wiosce liczącej sobie 2000 mieszkańców. Cudowne widoki, fantastyczne wino, mocna kawa, drzewa pomarańczowe w ogródku i absolutnie nic do roboty. Nareszcie miałam czas na skupienie i redakcję.

Projekt wysłałam tylko do jednego wydawnictwa, które zresztą było zainteresowane, ale odpowiedź dostałam od nich już po wygranej w konkursie. 

 

Zastanawia mnie kwestia redakcji. Kompozycja „Dnia, w którym decydujesz się wyjechać”jest bardzo przemyślana. Zatem: w jakim stopniu książka, która się ukazała, różni się od zestawu wysłanego na Konkurs? Czy taki układ tomu zaplanowałaś już wcześniej, a może jest on skutkiem pokonkursowej redakcji?

 

Zmiany były raczej natury korekcyjnej niż redakcyjnej. Cierpię na nadczynność skojarzeń. Deja vu to u mnie stan permanentny – stale widzę połączenia,  mosty linowe. Dlatego wiedziałam na pewno, że chcę, by książka stanowiła swoisty atlas, mapy zazębiających się dróg. Konceptów było kilka. Bardzo lubię, gdy wiersze ze sobą nawzajem dyskutują, sprzeczają się, gdy można, jak w kalejdoskopie, obracać je, by zobaczyć, jakie się z nich wtedy wyłonią nowe sensy. 

Ta książka to sztuczka. Kompozycja ma na celu wciągnąć czytelnika w podróż, by po pewnym czasie okazało się, że to już nie egzotyczna wyprawa w nieznane, ale przymusowa tułaczka.

 

Twoje wiersze są, jak dla mnie, bardzo narracyjne i właśnie przez tę narracyjność – zbliżone do prozy. Nie tak dawno w „Piśmie” widziałem Twoje opowiadanie. Zastanawia mnie w takim razie, co ostatecznie przeważy. Szykujesz może jakiś zbiór opowiadań, reportaży, powieść? Jednocześnie czujesz się bardziej poetką czy prozaiczką, a może żadną z tych osób? Kiedy postanawiasz coś napisać, wiesz już z góry, czy to będzie wiersz, czy też fragment prozy?

 

Rzeczywiście pracuję powoli nad tomem opowiadań dystopijnych.

Lubię tworzyć na styku form. Narracyjność pozwala na opowiedzenie historii, ale z kolei w poezji mogę zachować więcej tajemnicy. Mam wrażenie, że w wierszach mi więcej wolno niż w prozie.

Uważam język za twór absolutnie fascynujący. Nie mam poczucia, że muszę się podporządkować jednemu stylowi pisania albo określonej technice. Niektóre z tekstów w „Dniu...” to właściwie reportaże wierszem. Nie zaczyna się od chęci stworzenia wiersza albo prozy, tylko od wątpliwości, która nie daje spać.

Ja nawet z piosenkami tak mam, że muszę poznać wszystkie covery, zanim znajdę tę ulubioną wersję.

 

Podczytujesz najmłodszą poezję polską, to znaczy – rówieśników? Jesteś na bieżąco z pismami literackimi zakładanymi przez roczniki 90-te? A może pisanie wierszy wcale nie przekłada się u Ciebie na zainteresowanie tzw. środowiskiem literackim? Masz czas na śledzenie tego, co się akurat w nim dzieje, czy wolisz stać, mimo wszystko, „z boku”?

 

Szalenie lubię odkrywać nowych autorów. Z ciekawością przeglądam tomiki nieznanych pisarzy. Rzadko czytam biogramy. Nie ma dla mnie znaczenia, czy autor jest w moim wieku czy ma dziewięćdziesiątkę na karku. Szukam nowego spojrzenia, jakiejś osobistej wersji prawdy raczej niż sprawdzenia „o czym się pisze”. Nie po drodze mi ze współczesnymi trendami. Rynek literacki działa podobnie do świata muzyki pop. Istnieją algorytmy na to, co się sprzedaje. Kusi mnie, żeby zrobić eksperyment i opublikować teksty pisane pod wzór.

 

Twój debiut pełen jest komentarzy odnoszących do aktualnej sytuacji międzynarodowej. Mam na myśli wojny (i zarazem świetny wiersz „Dla kogo są wojny”) kwestię uchodźców, (świetną frazę „Dlaczego ty możesz podróżować, a nam nie wolno uciekać?” z utworu „Dialog, w którym nie słyszysz”), czy też kwestię stosunków izraelsko-palestyńskich. To wszystko Ciebie wyraźnie zajmuje, również w wierszach. Z pewnością niektórzy krytycy literaccy mówiliby w tym wypadku o poezji zaangażowanej. Uznajesz taki, według mnie, co skłonny jestem przyznać, sztuczny podział na literaturę zaangażowaną i nie? Czy nie jest tak, że angażujemy się codziennie, we wszystko? A pisanie o problemach współczesnego świata wcale nie musi powoływać do życia nowej formy zaangażowania – na „specjalnych zasadach”?

 

Nie mam przekonania do podziałów. Jak większość granic, nie tylko w literaturze, jest to rozróżnienie co najmniej sztuczne. Wierzę, że sztuka z definicji musi być zaangażowana. Jakakolwiek jej forma powinna zawierać w sobie pytanie, fragment wiedzy o świecie, próbę zrozumienia wzoru, według którego utkany jest wszechświat. W przeciwnym razie jest zaledwie ozdóbką. Wydmuszką.

To dla mnie szalenie istotne – wolność niepisania o sprawach błahych. Zużywam kartkę papieru jedynie, gdy mnie coś dotknie, zaintryguje, wkurzy. Na efekciarskie zabawy słowem szkoda mi czasu i drzew.

Niezaangażowanie jest niebezpiecznie bliskie ignorancji.

 

Prowadzisz fanpage na Facebooku „Dybżyńska nomadycznie”, wcześniej prowadziłaś bloga. Według Ciebie artysta powinien nie tylko dobrze wykonywać swoją pracę (a w przypadku literatów, rzecz jasna, pisać), ale być też sprawny marketingowo? Pytam, ponieważ w ostatnim czasie sporo mówiło się o poezji instagramowej i roli mediów społecznościowych w kształtowaniu wizerunku poetki/poety, a tym samym poezji. A jakie jest Twoje zdanie na ten temat?

 

Och, zarówno mój blog jak i profil są bardzo niszowe. To raczej narzędzie dialogu niż marketing. Nie publikuję zdjęć kociaków. Chociaż raz było zdjęcie kury weneckiej, Walentyny.

Zapewne przyjemnie byłoby mieć agenta, który się zajmuje takimi rzeczami.

Piszę o sprawach, które wychodzą poza moje własne doświadczenie. Dlatego chciałabym, żeby dotarło to do możliwie szerokiego grona. Czułabym się niezręcznie promując własne ciągi skojarzeń. Ale ja opowiadam historie ludzi z walizkami. Interesuje mnie, co w nich ocalają od zapomnienia.

 

Dziękuję za rozmowę.

  

Katarzyna Dybżyńska – autorka książki poetyckiej „Dzień, w którym decydujesz się wyjechać” (Do kupienia na profilu Dybżyńska nomadycznie). Nomadka, od dziecięciu lat czerwony plecak stanowi najbardziej stały adres w jej życiu. Poza Antarktydą odwiedziła wszystkie kontynenty. Pasjonatka empirycznej i holistycznej edukacji. Propagatorka odpowiedzialnego podróżowania, aktywistka i aktywizatorka społeczna. Dziennikarka i fotografka freelancerka. Studentka Instytutu Reportażu. Prowadziła arteterapię w szpitalu psychiatrycznym w Kambodży, była obserwatorką do spraw praw człowieka w Palestynie/ Izraelu z ramienia amerykańskiej organizacji Meta Peace Team, pracowała jako nauczycielka kreatywności, sztuki i wychowania obywatelskiego w Korei Południowej. Wyznawczyni paradoksów, miłośniczka flamingów.

Laureatka licznych konkursów literackich, raz wygrała też w kasynie

 

Rafał Różewicz

Powrót