ur.1969 r. w Zabrzu. Absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach. Poeta, fotografik oraz publicysta, juror konkursów poezji, autor tekstów krytyczno-literackich, członek redakcji E-tygodnika literackiego Pisarze.pl oraz Członek Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich oraz Komisji Kwalifikacyjnej przy Zarządzie Głównym Związku Literatów Polskich. Działa też w Kapitule Nagrody Złotej Róży im. Jarosława Zielińskiego – konkursu na tomik roku dla autorów do lat 41. Tłumaczony na czeski, angielski, ukraiński. Autor wielu wystaw fotografii w kraju i za granicą.
Książki poetyckie: Paryż (2003), Miłość (2007), Tam gdzie zebrałem poziomki (2010), Punkt rzeczy znalezionych (2011), Śmierć bogów (2012), Pesel (2013), Ciężar właściwy (2017) oraz wybór wierszy „Niepokój horyzontu” (2014) i publikacji krytyczno-literackiej:Czas zbierania kamieni (2017)
Autorska strona internetowa pod adresem – www.andrzejwalter.pl
Chłodna metryka
Jest we mnie
bezmiar nowego ciężaru.
To gorycz narodzin
w glinianym bezładzie.
Niedostateczny
z bezradności,
mierny z trwania,
ledwie zauważalna
zasada.
Moją obecność uzasadnia
niepewność.
Kiedy byłem dzieckiem, kupiono mi książeczkę.
– Czy umiecie się dziwić? Do dziś nie wiem.
Wykluł mnie
wiek krwi
oraz
patos lęku.
Ostatnia scena
Jest we mnie
ostatnia scena.
Esemes życia.
Słodki nawias.
Jest piosenka sprzed lat
i odmrożone błędy bycia
gdzie indziej.
Chyba powinienem
być gdzie indziej…
Wykrada mnie
drogowskaz śmierci oraz pożółkły liść konieczności.
Jest cisza bez haseł i dźwięk dzwonu kupionego impulsywnie
na odpuście.
Jest wilgotna nostalgia, w której
wspomnienia zawsze znikają w jaskini
bez jutra i pamięci.
Za co dziś kupić
jutro i pamięć?
Jest we mnie niepokój
Piłata dni bezpłodnych,
które lepią się do rąk
cierpkie owoce losu
w bezlistnym ogrodzie.
(Kiedyś tu był… raj)
Wciąż żyję na tratwie z demobilu,
którą płyniemy światu w gardło –
sobie w nicość i w tę
ostatnią scenę.
Ach, jakaż będzie
ta ostatnia scena…
Bezsilność,
złudny hepi end,
Ty i ja
oraz krwiożerczy
plastik.
Ciężar właściwy
Zapytano mnie,
ile waży poezja. Jakby to było masło albo kilogram sera.
Cóż za pytanie
na miarę czasów.
Kiedyś wydawało się, że to stutonowy walec,
a jednocześnie lekka jak piórko siła
zdolna ruszyć z podstawy
bryłę istnienia.
Dziś wydaje się, że wiem, iż to obwoźny ogród pawi,
które z lęku przed nicością
rozkładają przed sobą ogony i głośno
skrzeczą dla zmylenia orientacji.
Chyba nie można zważyć poezji. Może warto jedynie pytać
o jej ciężar właściwy, ale może też żaden wymiar
nie usprawiedliwia jej bytu.
Kiedy poskramia się słowa,
krew ożywa, wypływając do mórz i oceanów, gdzie
nic nie wydarza się dwa razy,
a dusza tonie,
pozbawiona
tratwy ratunkowej.
Słone wyspy
Są takie wyspy, na których zasiałem sól.
Kocham ich wolność,
kiełkowanie ciszy, noce
pełne cykad i zapachu tamaryszku. To dni
napęczniałe życiem. Wyspy ukojeń.
Są takie wyspy. Mruczą o nich ociężałe, majestatyczne koty,
wśród których po prostu
zapodziała się
sól.
Nie jest sama. Ma zmysły i marzenia.
Wszystko niezbędne do wzrostu. Cała oddycha
moim zachwytem, oddycha
bryzą. Nauczyła się od
samotności, że zmarszczki stają się
piękne.
Ale niepostrzeżenie straciła smak:
w niedoskonałości unicestwionych maszyn,
w pomyłce genów,
którym zaszkodził postępowy początek.
Wciąż niewolą mnie te duszne miasta
smutku, żądła melancholii.
Miejsca, z których przyszedłem.
Są takie
wyspy.
Bez brzegów, snów i wspomnień.
Wyspy jak los.
Osadzone w zamyśleniu.
Jest też sól,
wciąż ją podlewam.
Nibylandia
To było prawie wczoraj.
Wyspy budziły się z letargu.
Jechałem pociągiem z miasta N,
lodowiec topniał,
biel rozpływała się w błękicie.
Wierzyłem fotografiom,
tylko one
nie uwierzyły we mnie.
Nadal tęsknię
do tego wczoraj
sprzed tysięcy lat.
Nadal wierzę
fotografiom.
Są jakby monolitem
cięższym od snów.
Są nibylandią
roztrwonionych marzeń.