Anna Tomaszewska

Debiutowała w Wydawnictwie Literackim - Wiersze do czytania, 2005, rok później wydała lokomotywy, wagony, sukienki. Publikowała (m.in.) w Kresach, Kulturze, Dekadzie Literackiej, Opcjach, Akancie, Autografie, Arteriach, ArtPapierze, Nowej Okolicy Poetów, Kartkach, Zeszytach Literackich, Ricie Baum, Czasie Kultury, Gazecie Wyborczej. Laureatka konkursów (m.in.) Czerwonej Róży, Bierezina, Baczyńskiego, Słomczyńskiego, Tyskiej Zimy Poetyckiej, Kutna. Czytała w Programie Drugim PR w cyklu "Sto lat poezji polskiej", w TVP Kultura, w piwnicy pod Baranami. Brała udział w projekcie Solistki - poezja kobiet i Daj słowo na rzecz Amnesty International. Jeden z jej wierszy został zamieszczony w podręczniku do języka polskiego dla uczniów liceów.

 

Dla Bliskiej


Śpi z rozchylonymi ustami, śni zmarłych – kładą monety na powiekach,
ciągną za włosy w gliniany dół. Jeśli ich czułość
jest czarnym robakiem, niech wejdzie w nią, niech wejdzie.

W rozchylone usta, jak w wyszczerbione naczynie – sypiemy piach.
Jeżeli źdźbła traw, wilgoć, korzenie potrafią przenieść czułość
niech wnikną w nią, niech wnikną.



Dom

Wylegiwaliśmy się na plaży ubrani w swetry, kurtki, nakryci kocami,
bez majtek. Czytaliśmy opowiadania rosyjskich pisarek i wiersze
żydowskich poetów. A morze wpływało pomiędzy sylaby, zdania, zaśpiewy.

Mewy podchodziły na wyciągnięcie ręki, zakochane w żydowskich poetkach
i rosyjskich pisarzach – wrzeszcząc powtarzały frazy. Piasek mieszał się
z cyrylicą, a my mieszaliśmy się ze sobą, w pośpiechu, zachłannie.

Lubiliśmy przemieszczać się, podróżować. Żadnego miejsca nie nazywaliśmy
domem, dopóki nie znaleźliśmy plaży ubrani w swetry, kurtki, nakryci kocem,
bez majtek; dopóki nie zaczęliśmy czytać poetek i pisarzy. Zachłannie.


Biel

Matka śpi od tygodnia, przypomina okręt podwodny
zanurzonym w snach. Zaglądam do niej przez usta
– matka jest muszlą, jest ciepłym piaskiem.

Ojciec mówi, że choroba zmienia ludzi w obce
pociągi załadowane ciszą. Ale to nieprawda,
nachylam się nad łóżkiem, a ono szumi morzem.

Matka zasnęła. Jej ciało jest zamarzniętą rzeką,
wodą schnącą pod powiekami. Pleciemy z ojcem wianki
z konwalii. Skąd nagle tyle bieli w kwiatach.

Zima w M.

Jedliśmy smażone sole, sandacze, karmazyny, z ich ości
układaliśmy wróżby - kochać się/nie kochać, i zawsze, zawsze
wróżby były przeciwko naszym ciałom, które musieliśmy rozbierać,
wystawiać na jod, na dotyk, na zaledwie pięć stopni Celsjusza

Pięć stopni Celsjusza, a my oparci o ścianę nadmorskiej latarni
szarpaliśmy guziki, suwaki, rajstopy aż w końcu pękały gumki w pasie,
aż w końcu pękały cumy, maszty, wanty i baksztagi w porcie obok,
który na chwilę zastygał z zimna, bieli, z bezruchu

A w morzu, w ruchu: karmazyny, sole. I pierwsza ikra we mnie


On

Jest kamieniem, a ja drzewem, drozdem, kosem,
tamaryszkiem i tymiankiem,
udaje pana od roślin, cały dzień oznacza żyłki i mchy,
ale mnie nie dotyka, bo jestem różą, głogiem, ostem.

Mówi, że składamy się z odwrotów i powrotów,
z peronów, rąk w geście pożegnań, ramion w geście
powitań, dzień dobry, do widzenia, odchodzę,
oto jestem, na nowo, od początku.

Wyjeżdża i wraca. Przywozi skrawki chmur.

Wczoraj związał moje nadgarstki i kostki nóg,
usiadł dwa metry dalej i patrzył,
powiedział, że tak wyobraża sobie życie ze mną.

Teraz śpi, strużka śliny znaczy ścieżkę snu na poduszce,
a mogłabym bielić się i bielić przed nim,
i umierać pod nim, jak nikt

Noc jest wstążką, jest czarną kokardą.

 

 

 

 

 

 

Powrót