Urodził się w 1984 roku w Tarnowie. Doktor nauk humanistycznych UJ w zakresie literaturoznawstwa. Wydał arkusz poetycki Oddział otwarty jako nagrodę w projekcie Połów (Biuro Literackie, 2008), tomiki poetyckie Odpoczynek po niczym (2011 Miniatura) i Na oścież,(Zeszyty Literackie, 2014) oraz zbiór opowiadań Tarnowskie baśnie i mity (Miniatura 2012).
Krasnoludki
Chciałbym zrobić język taki
który by uzdrowił mnie
z języka w którym tkwię
do poza języka
poza mną poza sobą poza światem
w grudkę niewidzialnej gliny
w ogrodzie pośrodku lasu
w żarze domowego popielnika
z którego wyfruwają sroki i siadają na kasztanach w parku
przecież to jest możliwe wymyśleć język
który nie rani ale przybliża do drzew
srok kasztanów w parku
ja w to wierzę krasnalu kapeluszniku
ty pewnie też
więc pościel swoje łóżeczko
i słodko sobie śpij krasnalu kapeluszniku
wśród srok kasztanów popiołów i drzew
aż przebudzisz się
w świcie jasnym od czystych promieni
przy nakrytym stole przy którym siedzi
Pan Bóg i podaje tobie talerz
jak mama
Zapowiedź jesieni
w mojej malutkiej duszyczce jak w morskim
alfabecie tli się malutkie światełko odbite
od werandy skrytej w cieniu drzew ogromnego lasu
jestem w tym lecie przygodnym wędrowcem
nawet butów nie zdążyłem porządnie zawiązać
a słońce śmieje się do mojej czupryny
jakby to była już jesień
przecież nikogo nie skrzywdziłem
słońce śmieje się z werandy
do maleńkich ptaszków
pomalowanych na niebiesko przez Pana niebo
a we mnie ogórki cukinie powidła
śliwki oraz inne specjały
proszące o jesień
siedzę w środku ogromnego kufra
a zaraz potem wychodzę z mieszkania
profesora
na ulicę pokrytą światłem i gołębiami
jakby była latem w deszczu
połykam kropelki lata
i wznoszę do jesiennego słońca na werandzie
moją małą modlitwę
o urodzaj na polu
o plony
a z jesiennego lata
spadają na moja głowę
jesienne kropelki
malutkiego deszczu
którym przemokłem
jak latarnia
która odbija deszcz słońce jesień
i małe krople
w nieskończoności mojego malutkiego
pokoiku
i czasu który spada
jakby po prostu był
jesiennym deszczem
na parasole
na buty dzieci
na peleryny
przydrożne śmieci
i opowieść co zaczyna się
i kończy
uśmiechem jesiennego słońca
skąpanego we mgle poranka
który wdycham z werandy
Weselna roztropność
zmarszczki były jak drzewa i konary
które wiodły wprost ku słońcu
roztopiona czekoladka
schnie w liściach mięty
podczas Wesela widziałem cudowną krainę
ocalałem w niej w jej drogach
w jej drzewach krzewach lasach i jabłoniach
napełniony do pełna słońcem cieniem
i światem nie musiałem nic mówić
tylko wysycać słońce i cień
pod białą poduszką nieba
wędrowiec wielu krain
ujrzawszy Nowy Wiśnicz
zatopiłem się w błękicie
jak w piasku i cieniu
a przecież dane jest mi żyć
to znaczy istnieć zachwycać się tym co jest
wybiegać ku nieskończonej niewidzialności
za kompana mając słońce wewnątrz
i wewnątrz niebo
porastam nimi jak trawą
w zieloną nieskończoność
w światło
jak człowiek który nigdy nie opuścił
swojej rodziny
a przed jego domem trwają weselne tańce
bez państwa młodych
Zarastam
nie rozumiem ludzi którzy mnie otaczają
nie wiem czego ode mnie chcą nawet nie wiem
co do mnie mówią pełno ich piją wino
potem do mnie mówią potem ja piję wino
smutny opuszczam ten przedziwny bazar wychodzę
na zewnątrz słucham smutnego głosu śpiewaczki
obok kościoła św. Piotra i Pawła palę papierosa
patrząc na kościół w remoncie próbuję cokolwiek
zrozumieć z tego co tam widziałem i słyszałem
że Bogdan Rogatko użył tytułu mojego arkusza
poetyckiego żeby unaocznić treść tomu Ewy
Nowakowskiej na którego promocji byłem obecny
jak zbity pies czekałem na wino w plastikowych kubkach jak zbity pies rozmawiałem
jak zbity pies próbowałem uwierzyć w to wszystko
i Ryba Rybicki chciał żebym został
ale ja poszedłem bo zrobiło mi się
bardzo smutno
w domu zaczął mnie boleć brzuch nie wiem
czy to przypadkiem nie po tym winie
ktoś mi mówił dzień dobry mimo że
przeszliśmy już dawno na ty
gaszono tam i zapalano światła
a mrok i tak gęstniał
jak dym z papierosa
koło zielonego kosza na śmieci
gdy patrzę na kościół św. Piotra i Pawła
a w pamięci mam prawdziwy skarb
uśmiechniętą twarz Adama Ziemianina
który wesoło skinął mi głową
na przywitanie
dnia
który schodzi mi z brody
jak wielotygodniowy zarost
Dwa Anioły
Dwa Anioły z Koła Młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy
Polskich na ulicy Kanoniczej 7 czuwają nad moją duszą
Nie lubią się między sobą ale ja widziałem
jak w chwili śmierci odbieram od nich splendory
w niebie
Zresztą inna sprawa że zmartwychwstałem
tam w piekielnych czeluściach psychiatrycznego szpitala
w Straszęcinie
Pielęgniarze zataili ten fakt ale wieść i tak
tajemną niebiańską pocztą przedostała się do rzeszy
strudzonych czytających łaknących światła i wiedzy
jak zielonych drzew nad ożywczym strumieniem
w górach pośrodku zniewalającej jesiennej pory
gdzie zachwyt zmierzchu bije się o pierwszeństwo
z zachwytem świtu i żaden z nich nie jest
pewny
Dookoła mnie sami wysłannicy i emisariusze
Wielkiej Sprawy
Zatem czy moje życie słoneczko jest realne
jeżeli słowo realność jest tutaj na miejscu
i czy nie wystarczyłoby samo słowo słoneczko?
Jeżeli świt i jego palce
Jeżeli jutrznia kłębi się w różowym świcie
Jeżeli cała cudowność świata
talerze łyżki kucharki kapuśniak barszcz kompot
i nakryte stoły
Tak i ja mogę w tę lub tamtą stronę
nie dowierzając żadnej ze stron świata
Nawet kiedy wydają mi się kłamliwe
oszczercze pełne pychy i złej nienawistnej
ciemności czyhającej na moją zgubę
Przeżyłem i jestem wśród was
Ale to i tak zbyt mało
aby żyć
sięgnąć po kromkę chleba
jak po gwiazdę