Piętra przestrzeni, piętra czasu. O debiucie Marcina Królikowskiego
Otwierając debiutancki zbiór Marcina Królikowskiego "Opowieść dwunastopiętrowa", odnosimy wrażenie, jakbyśmy właśnie zaczynali wieczór z kinem Hitchcocka. Zresztą autor lojalnie nas o tym ostrzega, dając swojej książce podtytuł "Grozy poetyckie" (jednoczesna sugestia, że tom stanowi połączenie formy lirycznej i epickiej). Książka rozpoczyna się drastycznym obrazem i od tego momentu napięcie oraz ciężar przedstawianych spraw rosną.
Zapisana tu historia Warszawy ma charakter swoistego palimpsestu. Bohaterowie książki to mieszkańcy domu - widma, pospiesznie zbudowanego na tragedii getta. To ludzie żywi, zajmujący mieszkania wielopiętrowego gmachu, wśród nich bohater (narrator, podmiot liryczny, alter ego autora?), ale też duchy wychodzące spod kolejnych warstw tynku, ich mroczne uwikłania, rany, które stały się jak testament pozostawiony tym, którzy urodzą się później.
Królikowski znalazł sposób, żeby historię swojego miasta, przykrytą pokładami betonu, opowiedzieć dramatycznie i przejmująco. Zbiór wypełnia spójna, dynamiczna i zaskakująca opowieść o ludziach zamkniętych w historii, zakleszczonych w przestrzeni czasu i miejsca. Tematem, wokół którego budowana jest spirytystyczna aura i obecne w niej motywy, jest wspomniany wielopiętrowy dom, alegorycznie naszkicowany przez ilustratorkę tomu, młodą i obiecującą graficzkę, Joannę Michalską. To plastyczne wyobrażenie łączy motyw ukrzyżowania i piętrowej konstrukcji ponacinanej czarnymi prostokątami okien. Wyraźna jest tu opozycja mroku i światła pomiędzy lewym a prawym skrzydłem obiektu. Wyobrażenie to ma swoje odzwierciedlenie w dychotomicznym ujęciu czasu, który odgrywa w przedstawianej historii rolę niebagatelną. Dychotomie mogą dotyczyć także innych aspektów, rodząc dysonanse i nadając książce cechy moralitetu (starcie przeciwieństw, bohaterowie-everymani, alegorie, akcenty eschatologiczne). I to powracające często napięcie pomiędzy imperatywem lotu i świadomością uwięzienia:
Mam pokój w chmurach.
Tylko okno otworzę,
już szpaki obsiadają dłonie.
Najwyższe piętro, które znam,
dwunaste wśród blokowisk,
gdzie jestem wyniesiony.
Składam ręce do lotu,
tak lepiej mi się myśli
o ucieczce z siebie - Sobiboru.
(Piętro dwunaste)
Technika obrazowania przypomina montaż skojarzeń, przy czym następujące po sobie motywy łączy tendencja do nadawania im cech mitycznych, jakby opowiadane tu historie znamionował szczególny potencjał legendotwórczy. Ciąg zaprezentowanych obrazów, co warto podkreślić za Karolem Samselem, nie przypomina kalejdoskopu, konstrukcja zbioru jest uporządkowana i choć utrzymana w onirycznej i surrealnej aurze, logicznie determinowana. Całość natomiast, mimo ciężaru i dramatyzmu treści nie przytłacza, dzięki zastosowaniu urozmaiconej formy przekazu. Obie formy zresztą również wykazują wielką różnorodność (nie ma tu dwóch podobnych wierszy, także fragmenty prozatorskie różnią się od siebie). Królikowski brawurowo posługuje się rytmem, jego język jest onomatopeiczny, wiersze pulsują to grozą, to jarmarcznym jazgotem blaszanych instrumentów, to sciszają się do subtelnej elegii. Przypominają (w mottach i parafrazach) utrwalone w literackiej tradycji zdania, ale też wykorzystują stylizację ludową, rytm inkantacyjny, budując momentami osobliwą aurę mistycznego folkloru. Jest tu i czarny humor, i rozpacz alegoryzowana w plastycznych przedstawieniach Joanny Michalskiej, nasuwających skojarzenie z wizjami R. Topora czy F. Goyi. Rozpacz wszechogarniająca i niezbywalna, odbierająca bohaterom wszelką nadzieję, rozpacz jako doświadczenie wspólnotowe, ponadgeneracyjne.
Teksty dźwigają ogromny balast pogłębionej, schowanej za czarnym humorem refleksji nad losem. Mamy tu odwołania nie tylko do getta, ale i do wydarzeń powstania warszawskiego, jak na przykład w prozie "Dwupromilowe buty", gdzie w konwencji sennego koszmaru motyw przechodzenia przez ciasny kanał bombardowanego miasta skojarzony został szokująco z przechodzeniem noworodka przez kanał rodny (ostatecznie uwolnienie z niego okazuje się ponownym zaklinowaniem, jak to w koszmarnych snach bywa najczęściej). Tekst, w którym przeważa szarpana, eliptyczna składnia nasuwa skojarzenie z prozą Białoszewskiego. Nie tylko temat i język, ale także perspektywa są tu wyraźnie zbliżone do pamiętnikarskiej relacji autora "Obrotów rzeczy".
Mówiąc o literackich powinowactwach, które wykazuje omawiany debiut, warto wspomnieć o archetypicznych ujęciach starości, choroby, znanych chociażby z prozy Schulza, ale także typowym dla autora "Ulicy Krokodyli" pokazywaniu form groteskowych i zdeformowanych. Nigdy jednak nie spotykamy tu szyderstwa, opisywane okaleczenia traktowane są jak to określił Wojciech Kass "czułym wejrzeniem". Daje się ono dostrzec w wielu momentach zbioru, a ze szczególną mocą wtedy, gdy bohater, przyglądając się zmaganiom "pożółkłych nomadów" wożących złom w dziecięcych spacerówkach, dostrzega w nich zapowiedź własnych udręk i prefigurację losu każdego z nas:
przez chwilę ta mimikra rodziny rozczula, potem złości
i obrzydza, kiedy mijam się z parą prawdziwych hipsterów.
Nie chcę zejść im z drogi, wiem, że tarabanią w pękatym koszyku,
zamiast trzech kilo dziecięcego mięsa - kilkadziesiąt brzęczącego
złomu, i nie płacz spod betów idzie, tylko blaszany chrzęst puszek.
Niestety, to prawdziwa rodzina, jest mi wstyd, a jednak ci
i tamci zostawiają osad współczucia, wyrzuty sumienia,
bo wiem przecież, że każdy coś prędzej czy później będzie
taszczyć przed lub tuż za sobą.
Ja skórzany neseser z papierami klientów, potem trupa psa
w kocu do bagażnika, potem ojca z grabarzami w innym kocu,
na inne śmietnisko.
(Zimowa mimikra)
Martyrologia, która jeszcze tak niedawno rozgrywała się w opisywanej przestrzeni, okazuje się być cały czas obecną, nie traci nic ze swojej mocy, echa Shoah odzywają się nieustannie, umarli wrastają w sny żywych:
Pod pani podłogą, ukryty w biodrach będzie szemrał
ściek. To jedyna droga, żeby przeniknąć do rzeki,
wpleść się w prąd, syczeć z gniazd i gniazdek,
wyciec resztkami energii, wydostać się z tego getta
aptek, które czasem uśmierzają ból, lecz nigdy samotność.
(Św. Emeryt)
Obecne są w tej książce odniesienia chrześcijańskie, ale wiara w mit genezyjski wydaje się być zakwestionowana. Trudno jest stworzyć na nowo świat i przywrócić w nim reguły sprzed katastrofy. Właściwie cały opisywany tu pejzaż sprawia wrażenie postapokaliptycznego, a jego grozę można próbować oswajać tylko poprzez język.
Język Królikowskiego oraz z maestrią prowadzona narracja to wielkie atuty tomu.
I może dobrze się stało, że autor zaprezentował tu tak szerokie spektrum rozwiązań formalnych. Daje to czytelnikom szansę przekonania się o jego literackim potencjale i porównania lirycznych i epickich konkretyzacji. Czy zdecyduje się na wybór jednej z nich, czy może będzie kontynuował tę ciekawą, asamblażową koncepcję?
Odpowiedzi na to pytanie, kończąc lekturę tomu, oczekuję z niecierpliwością.
Anna Dominiak