A po co mi ta cała sztuka?!

  • 21 Marzec 2019

Bogdan Stefański

W czasie II wojny światowej Winstonowi Churchillowi przyniesiono plan budżetu. Przeczytał i zapytał dlaczego nie przewidziano wydatków na kulturę. W odpowiedzi usłyszał, że przecież jest wojna i są ważniejsze wydatki. To właściwie o co jest ta wojna jeśli nie o naszą kulturę i styl życia, miał odpowiedzieć premier Wielkiej Brytanii. I kazał uwzględnić odpowiednie zapisy w budżecie. 

Ot taka anegdota, jedna z wielu, ani nieznana, ani też jakoś szczególnie poruszająca. A jednak daje do myślenia. 

Przecież właśnie o to chodzi, że w hierarchii potrzeb są zarówno te naturalne atawistyczne, niezbędne do fizycznego przetrwania, ale są i te które do przetrwania potrzebne nie są, ale do przeżycia, w sensie duchowym, jak najbardziej. Można się zastanawiać po co nam galerie, muzea, teatry, opery, filharmonie, biblioteki. Można biadolić nad kondycją społeczeństwa, które jakoś nie formuje do tych przybytków kolejek. Można... tylko w po co? 

Sztuka jest elitarna i zawsze taką była. Jest również indywidualna. Jest czymś ponad. Zdobyczą współczesności jest to, że owa elitarność nie jest z natury swej zamknięta. Można do niej aspirować, dołączyć do odbiorców, do widzów, do czytelników. Dzisiaj nie wyklucza od udziału w sferze kultury ani pochodzenie społeczne, ani zamożność. Dzięki internetowi, dzięki dostępności na jedno kliknięcie, każdy może w jednej chwili przenieść się do British Museum a w chwilę później przenieść się do paryskiego Luwru, czy Ogrodów Watykańskich. Przed współczesnym człowiekiem stoi raczej inne pytanie – jak z tego światowego menu wybrać to, co posiada jakąś wartość. I tutaj się zaczyna owa elitarność. Polega ona na konieczności poszukiwania, na odnalezieniu swojej niszy, swojego lifemotivu. 

Gdy kilkanaście tysięcy lat temu jakiś bezimienny łowca z Lascaux uznał za stosowne uwiecznić na skalnej ścianie swoje wrażenia z polowania, to było to wyrazem jego indywidualnej potrzeby. Zawsze zastanawiało mnie co czuli jego kompani, gdy zobaczyli co też on wyczynia? Może mówili coś typu:

  • Marnuje czas, mógłby zrobić coś bardziej praktycznego?

  • Popatrz jakie te zwierzęta do siebie niepodobne, czy on aby w ogóle ma talent?

  • No absolutnie nie umie zachować proporcji, że o perspektywie nie wspomnę?

  • Nie wiem co on chce przez to wyrazić, może to jego coming out?

A może stanęli przed ścianą, zapatrzyli się na nią i z godnością typową dla profanów oraz z wielką powagą udawali, że świetnie wszystko zrozumieli. Jednak najczęściej wyobrażam sobie, że wyglądało to inaczej. Wrócili po łowach. Opatrzyli rany. Podzielili zdobycz. Jeden z nich targany wciąż wewnętrznym przymusem zaczął malować to czego był świadkiem. Opowiadał ich historię obrazem, gdy być może inni nucili łowiecką pieśń. Jakiś szaman okadzał rany kadzidłem. Wspólnota współuczestniczyła w tworzeniu. Była zarówno inspiracją jak i publiką. Tak, to musiało właśnie tak wyglądać. 

Dzisiaj mamy nieznośną manierę dzielenia włosa na czworo. Dopatrywania się wieloznaczności. Poszukiwania nowych form. Jednak na końcu zawsze jest to samo – relacja między twórcą i jego dziełem, relacja między dziełem a tym kto je odbiera. Pytania typu: ,,co autor miał na myśli?” są dobre dla biografów i krytyków. Sztuka może być po prostu: piękna, poruszająca, szpetna, obojętna, skupiona na formie, skupiona na treści, zrozumiała i niepojęta. I to zawsze jest sprawą indywidualnego odbioru. 

Widz, czytelnik, meloman, mają prawo oceniać, wypowiadać opinie, wymieniać się wrażeniami. W tym zanika elitarność a zaczyna się egalitaryzm. Jesteśmy różni i to nic złego. Jedyne czego bym nie chciał doświadczać, to spór pomiędzy ,,tym co moje, a tym co mojsze”. Dyskusje dzisiaj prowadzą do wykluczania. A ja chciałbym żeby po rozmowie, w której się z kimś nie zgodziłem, można się było rozejść z uśmiechem, pozostając przy swoim zdaniu, a mój interlokutor odszedł był z podobnym przeświadczeniem. 

A co do tego ma ten nieszczęsny Churchill? Ano to, że jego pytanie o kulturę nie wskazywało o jaką mu kulturę chodzi, bo to nie jakaś władza ma wskazywać, jaka sztuka jest dobra, a jaka nie jest! Bo człowiek może zachwycić się Picassem, albo Tycjanem, lub kimkolwiek innym. I żadni inżynierowie dusz nie powinni się mieszać w coś tak osobistego jak odbiór sztuki! 

Na koniec drobna prywata. Oglądam grafiki mojej krewnej. Wiem, że są dobre. Widzę ile nakładu pracy wymagały. I chociaż ich nie rozumiem, to i tak je podziwiam. Trochę jak ów troglodyta, który stoi w jaskini, drapie się po przerzedzonej czuprynie i wie, że widzi coś wspaniałego namalowanego, ale nijak mu to nie przypomina jego życia i przeżyć. Tak więc podziwiam nie pojmując. 

I chyba mi z tym podziwem dobrze. 

 

Bogdan Stefański

Powrót