Bogdan Stefański
Zwlokłem się z tapczanu koło siódmej. Dzień jak co dzień. Postanowiłem się odrobinę przewietrzyć, wpaść do EMPiK-u, pospacerować pomiędzy secesyjnymi kamienicami Chorzowa, Świętochłowic i Katowic. Zajrzeć tam gdzie ostatnio rzadko bywam. Najpierw Chorzów, moje kąty... Ulica Wolności, co tam u nos sie godo - "ida na Wolka" i wszyscy wiedzą co i jak. Najpiękniejsza ulica miasta, równo wyłożona kostka brukowa, ładne latarnie, witryny sklepów, kilka niezłych knajp, dawniej także kino... Nocne życie nie dla mnie. Nie piję, nie palę, nie ćpam... Dziwny jakiś jestem, niedzisiejszy.
Nie przepadam za gwarem i tłokiem. Imprezy akceptuję jedynie w kilkuosobowym sprawdzonym gronie i nie za często, żeby się sobą nie znużyć. Wolkę lubię do południa gdy zalewają ją promienie słońca. Teraz go mało, ale wiosna już nie długo. Kamienice uśmiechają się do mnie rzeźbionymi fasadami. Kariatydy i Atlasi dźwigają na swych barkach balustradowe balkoniki i ciężkie tarasy. Płaskorzeźby trzech muz pławią się w słońcu, Apollo przygrywa im na flecie. Idę nieśpiesznie, nic mnie nie goni, żadnych terminów, błoga laba. Rozglądam się po wystawach sklepowych, szukam od tygodnia jakiegoś płaszcza w którym nie wyglądałbym jak wielkanocna szynka, trudno, coś się w końcu znajdzie. Przechodzę obok "Pattermana" - najlepsza kawa na Wolce... Dawno tu nie byłem... i te domowe ciacha. Ach, wiosno przyjdź prędko!
Uskakuję przed nadjeżdżającą baną - "dziewiątka" na Rudę. Ja potrzebuję "siedemnastki" na Świony. Jedzie. Wsiadam. Za Złotym Rogiem Wolka zmienia charakter. Kończy się równy bruk, kamienice tracą mieszczańsko - kupiecki wygląd. Stają się szare, odrapane, liszaje tynku odpadają całymi płachtami. Tutaj zawsze mieszkali robotnicy i elwry. Mój klimat. Familoki, chlywiki, trzepaki... Ślepe bramy za którymi tylko kałuże pośniegowe i błoto. Tylko tukej ni ma hołd, a jo lubia iść na hołda i z wierchu patrzeć na miasto.
"Siedemnastka" jedzie powoli, można się napatrzeć... Omki wracają z kościoła, starzyk o kryce idzie do szynku na jedno kuflowe. Bajtle toplają sie w marasie. Szwarno frelka leci na przystanek coby chycić bana. Dwa karlusy w bramie właśnie odbili jabola. Codzienność kiepskiej dzielnicy. A i jeszcze ten synek co ciągnie kara ze aizą na złomowiec. Po lewej mijam Szkołę Sportową, dla tutejszych dzieciaków to tak jakby Oxford... Przecież stąd mogą potem w daleki świat, żeby się wyrwać z czarnego, kochanego Śląska. Za "Sportową" w prześwicie widać Halę Ruchu, a trochę dalej maszty oświetleniowe na stadionie. Bana przetoczyła się nad korytem ścieku, któremu wciąż jeszcze przysługuje nie pasujące do rzeczywistości miano rzeki - to Rawa. Właśnie ją kanalizują, wreszcie po dziesiątkach lat ktoś wymyślił, że miejsce ścieku jest rurach odpływowych. Oczywiście obowiązkowa tabliczka - projekt dofinansowany z funduszy unijnych... Przejeżdżam pod mostem i tym samym przekraczam niewidzialną granicę - jestem już w Świętochłowicach. Nie byłem tutaj chyba z pięć lat... smutno. Nie ma pawilonów "Gustlik" i "Honoratka", ciekawe czy
jest jeszcze lodziarnia u Pogody? Wysiadam przy kościele ewangelickim. Spacer trwa. Ulica Armii Krajowej to taka tutejsza Wolka. Sklepiki, knajpki. Zabudowa niższa. Jakby czyściej, ale może to tylko złudzenie. Dochodzę do księgarni - jeszcze zamknięta. Oglądam przez wystawę. Chyba nic dla mnie. Wskakuję do "siódemki". Pora na Katowice. Banka jedzie szparko. Mija gazownię i wjeżdża z powrotem do Chorzowa. Inna dzielnica – "Batory", ale my tu godomy Hajduki. Po prawej dworzec kolejowy. Jak ktoś kiedyś był na meczu Ruchu, to musiał na nim wysiadać, albo obok niego przejeżdżać. Banka pruje jak szalona, mało co z glajzów nie wyskoczy. Już katowickie Załęże. Kiedyś dzielnica o złej reputacji, dzisiaj jest lepiej... a mnie i tak zawsze się będzie kojarzyła z szaber-placem na którym licealny kumpel handlował petardami, można było kupić jeansy od Turka i na sztandach z tandetą poszukać jakiegoś łacha przywiezionego z Niemiec. Zresztą na szaber placu było wszystko w czasach, gdy w sklepach nie było niczego. Wreszcie centrum Katowic - wysiadam przed dworcem. I od razu przez ulicę na Stawową. Fontanna z Żabą - makabra, ale wpisała się w miasto - jak się z kimś w Katowicach umawiam, to w grę wchodzą trzy miejsca - żaba, Wyspiański (teatr) albo pod Korfantym (pomnik), no ewentualnie przy Spodku. Pewnym krokiem wkraczam na Stawową. Pewnym, bo jest przed południem, po dwudziestej już bym taki pewny nie był, ale to inna historia.
Idę i nagle dopada mnie muzyka. Na Stawowej często ktoś gra, a to kataryniarz, a to weteran z harmoszką, a to małolaty z gitarami zbierający na piwko... ale tym razem jest jakoś inaczej. Po pierwsze jest zimno, wilgotno, miejscowa żuleria nie przepada za taką pogodą. Po drugie facet nie gra nic znanego, żadne ślonskie szlagry, przeboje podwórkowych kapel, czy nieudolne kowery evergreenów... Siedzi na kiście po piwie. Futerał gitary standardowo rozwarty, żeby było gdzie cisnąc monetę. Obok rozstawiony niewielki wzmacniacz do którego grajek podpiął swoją akustyczną damę. Dźwięki przebijają się w szumie ulicy. Opadają na brukowe kostki, pełzną po nich, a ja mam wrażenie jakby niebo pochylało się żeby je pozbierać, żeby się nie pogubiły... Facet nie szuka kontaktu wzrokowego z przechodniami, jest skupiony na grze. Ma może między 30 a 40 lat. Zniszczony, nie szczupły tylko chudy, niedomyty z jednodniowym zarostem. Zwyczajny, anonimowy nikt. Tylko ta muzyka... Przystanąłem w pewnym oddaleniu i pozwoliłem by przeze mnie przepłynęła. Każdy dźwięk, nuta, akord, szarpnięcie strun odczuwałem wewnątrz. Nie żeby on grał jak wirtuoz, nie były w tym niedokładności, które nawet taki niewykształcony muzycznie profan jak ja wychwycił, ale było coś dzięki czemu zadumałem się... Była w tym graniu dusza grajka... W końcu zmusiłem się żeby odejść. Wolnym krokiem do EMPiK-u. Przez półgodziny błąkałem się pomiędzy regałami pełnymi książek, płyt, filmów... Kupiłem jakieś dwa niepotrzebne mi do niczego tomiszcza i wyszedłem. Przez całą drogę do domu słyszałem w głowie jego melodie, nadal tam siedzą - nostalgiczne, refleksyjne, trochę smutne, trochę zaczarowane.
Mimo paskudnej pogody dzisiaj był dobry dzień. Spotkałem Człowieka i dotknąłem sztuki. Sztuki ulicznej, naturalnej, pełnej prawdy. Niewystudiowanej, płynącej z potrzeby serca.