Mirosław Mrozek
Odnalazłem dzisiaj zeszyt, który towarzyszył mi podczas drugiego pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Notowałem w nim rzeczy, które miały mi się przydać podczas pisania powieści, do której od dłuższego czasu się przymierzałem. Co ciekawe, niezbyt interesowali mnie wtedy ludzie i nie robiłem wcale szkiców (psychologicznych i wyglądu) postaci, bardziej interesowało mnie, jak rozmieszczone są poszczególne pomieszczenia w obrębie oddziału, w jakich godzinach wydawane są leki i posiłki oraz kiedy otwarta jest łaźnia.
Sporo notatek poświęciłem kiblowi, w którym mieściła się palarnia i kwitło życie towarzyskie oddziału. Pamiętam, że pierwszego dnia paliłem stojąc (nie było tam ławek ani krzeseł) uważnie strzepując papierosowy popiół do metalowej popielniczki, z pewnego rodzaju odrazą patrząc na ludzi którzy kucali przy ścianie albo nawet siadali po turecku na podłodze i strzepywali popiół na podłogę. Pod koniec półrocznego pobytu na oddziale sam kucałem pod ścianą i strzepywałem popiół na podłogę i z pewnego rodzaju rozbawieniem patrzyłem na nowo przyjętych, których raziły panujące w palarni zwyczaje.
W zeszycie znalazłem też zakrojony na szeroką skalę projekt poetycki, który – gdyby został konsekwentnie doprowadzony do końca – zrewolucjonizowałby niewątpliwie oblicze współczesnej poezji. Był to cykl wierszy o przedmiotach, które miały być traktowane nie prozaicznie, ale jako platońskie idee. Nie pamiętam już z jakich powodów zarzuciłem ten projekt, prawdopodobnie przyczyną tego było przywracające mi rozsądek działanie leków. Jedyną rzeczą, broniącą się z literackiego punktu widzenia – pomijając oczywiście napuszony, podniosły ton (ja jednak patos znosiłem zawsze lepiej niż inni) – którą odnalazłem w tym zeszycie, jest list, który przytaczam:
List do Przyszłych Pokoleń
„Czytamy listy umarłych, jak bezradni bogowie,
ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty.”
Wisława Szymborska, Listy umarłych
Piszę do Was - co znaczy, że nie daję wiary apokaliptycznym koszmarom, nękającym przodków moich: Dawida i Jana. Co znaczy, że pokładam nadzieję. Stopy o grunt opieram jednak niepewnie, jakbym wędrował po polu minowym albo błądził korytarzami wielkiego arsenału, zdolnego po wielokroć strącić nas z powierzchni Ziemi, jak się strzepuje pył z drogocennej tkaniny. O świcie sprawdzam, czy wschodzącego słońca nie przyćmiły słońca jaśniejsze. Mróz obawy ścina krew w moich żyłach i przenika do rdzenia kości, jakby ziściła się groźba wojny totalnej i nadeszła era zimy nuklearnej. Żyję jak niewolnik, w okowach strachu przed sobą samym i dziełem mojego śmiertelnie niebezpiecznego umysłu. O ileż szczęśliwsi byli dziadowie moi,
lękający się gniewu bogów, który złagodzić było łatwo. Wystarczyło trochę zwierzęcej krwi, przelanej na ołtarzu ofiarnym, przy wtórze rytualnych pieśni i zaklęć magicznych. Dziś imiona tych bogów brzmią głucho w uszach moich i jedyne w co wierzę, to że jestem im równy. Najokrutniejsza ze wszystkich to religia, która każe dźwigać samotnie na wątłych ramionach ciężar nieznośny swoich uczynków. Daremnie i bez ustanku wznosić modły w mrocznej świątyni własnego ego. Porzucić świat i uroić światy nowe - i je opuścić, przekonawszy się, że krążą wokół tej samej, ciemnej gwiazdy. Być po trosze zwierzęciem, człowiekiem i Bogiem, a nawet maszyną – lecz żadnym z tych w pełni. Z wrodzoną tęsknotą podnosić wzrok ku gwiazdom,
odwiecznej tajemnicy, którą poznacie. Jakże zazdroszczę Wam, bo oddałbym wszystko za odpowiedź na pytanie, tak stare jak dzieje człowieka, które Gauguin rozważa na jednym ze swoich obrazów. I nawet jeśli pozna tylko jeden, na sekundę przed śmiercią, to gdyby tę odpowiedź położyć na jednej szali wagi, ona przeważy, choćby po drugie stronie leżały wszystkie zbrodnie ludzkości. Wasza to przyszłość – lecz, jak mówi mędrzec, los nasz wspólny w gwiazdach zapisany, my analfabeci, wy czytacie będziecie bez zająknięć. Drogą Mleczną kroczyć będziecie i deptać gwiazdy blade, na najjaśniejszych zakładać przystanie i miasta. Co rusz potykać się o konstelacje i drogi nowe wybierać na rozwidleniach. I może nawet zapomnicie, skąd wyszliście – o niebieskolicej Mateczce Ziemi. Po której szedł kiedyś człowiek, szedł krętą i stromą ścieżką postępu i potknął się o kamień. Podniósł go, a okruch skalny wrósł w rękę i stał się narzędziem, zdolnym poskromić nieposłuszną rolę. Rzucił mocno i celnie, a kawałek granitu przeistoczył się w pocisk, z łatwością kruszący czaszkę wroga, jej liche bogactwo przywracając glebie. I jego śladami poszli inni, i wciąż idą, i ja razem z nimi, i wy iść będziecie, wciąż dalej i dalej – dopokąd?..
Z ciężkim sercem kończę ten list, na który nigdy nie będzie odpowiedzi, jest on bowiem jak życie człowieka, biletem w jedną stronę. I znów myśl ciemna, że piszę na próżno, a Was nie ma, bo pokonaliśmy siebie samych.