matka nadzieja

  • 11 Lipiec 2019

Mirosław Mrozek

 

Miał na imię Michał. Był sympatycznym, prawie zawsze uśmiechniętym, lekko opóźnionym, dwudziestoczteroletnim chłopcem, który od sześciu lat mieszkał w DPS-ie. Nie wiem na jakie schorzenie psychiczne cierpiał, na pewno cierpiał z powodu tęsknoty za domem i swoją matką. Od czasu do czasu z powodu tej właśnie tęsknoty dostawał szału. Atakował swoich opiekunów, rzucał meblami, gołymi pięściami wybijał szyby w oknach. Stanowił wtedy duże zagrożenie, był bowiem potężnie zbudowany, ważył sto dwadzieścia kilogramów, a większość tej masy stanowiły mięśnie.

 

Po takich atakach furii trafiał zwykle do szpitala psychiatrycznego. Tam też go poznałem. Pamiętam, że byłem mimowolnym świadkiem jego widzenia z matką. Sam miałem wtedy gości, a Michał siedział przy sąsiednim stoliku ze swoją rodzicielką. Siłą rzeczy słyszałem, jak prosi ją, wręcz błaga, żeby mógł wrócić do domu. Matka przekonywała go, że jeszcze trochę musi się podleczyć, ale już niedługo wróci. Michał odpowiadał wtedy, że ona zawsze tak mówi, a wszystko to tylko kłamstwa. Żegnał się z matką z łzami.

 

Następnego dnia Michała wezwała do gabinetu psycholog. Wyszedł stamtąd uśmiechnięty i zaczął przekonywać swojego sąsiada z sali, który był w głębokiej depresji, żeby się nie przejmował, bo „współczesna medycyna tak się upostępowiła”, że potrafi wyleczyć każdą chorobę, tylko trzeba na to czasu. W ogóle stał się bardzo rozmowny. Chyba dostawał jakieś leki na bazie opiatów, bo wyraz błogości nie znikał z jego twarzy. Trwało to dwa tygodnie. Kiedy jego matka nie przyszła po raz kolejny w odwiedziny, wściekł się. Wybił szybę w łazience i mocno się pokaleczył. Po tym incydencie przeleżał trzy doby w pasach. Zaaplikowano mu zastrzyki z silnym środkiem uspokajającym. Dwa tygodnie później, kiedy opuszczałem oddział, Michał znów był uśmiechnięty.

 

Zastanawiałem się później często, na ile postępowanie wobec Michała było słuszne, bo że było nieuczciwe jest oczywiste. Jeszcze do nie tak dawna było przyjęte wśród lekarzy, by ludzi chorym na raka nie informować, że cierpią oni na śmiertelną chorobę. Oczywiście nie sposób porównywać raka do upośledzenia umysłowego czy ciężkiej choroby psychicznej. Ktoś chory na raka, jest w stanie w pełni pojąć, że zbliża się kres i przygotować się do niego,  a także zdecydować w jaki sposób chce spożytkować czas, który mu pozostał. Dlatego pewnie obecnie lekarze nie kryją przed chorymi na nowotwór tego, że zbliża się koniec.  

 

Pytanie brzmi: Co by się stało, gdyby uświadomić Michałowi, że nigdy już nie wróci do domu? Bo jest to oczywiste i wynika chyba nawet nie z samego stanu zdrowotnego Michała, ale szerszego kontekstu rodzinnego i społecznego. Co by się stało? Pewnie dostałby ataku szału, ale to przecież można przewidzieć i zapobiec tego konsekwencjom. Ale czy atak wściekłości jest tutaj sednem problemu. Czy Michałowi nie odebrano by nadziei. „Starałam się nie odbierać nadziei” - mówiła Julia Hartwig komentując całokształt swojej poezji. A może trzeba odebrać choremu nadzieję, na rzeczy, które są nieosiągalne i dać mu szansę by odnalazł nadzieję w rzeczach, które mogą się ziścić?

 

Zastanawiam się, jak bardzo w kontekście nadziei jestem podobny do Michała? Za tydzień mam rozpocząć psychoterapię. Namawiała mnie do tego od dłuższego czasu moja Psychiatra. Byłem temu niechętny, nie wierzyłem w skuteczność tej całej gadaniny, na której zasadza się proces terapeutyczny. Zmieniłem jednak zdanie. Wychodzę z założenia, że jak nie pomoże, to chyba i nie zaszkodzi. A będę miał okazję raz w tygodniu porozmawiać z wykształconą osobą i zebrać materiał do mojej pracy literackiej. W dalszym ciągu nie wierzę jednak, że uda się dokonać cudu, tzn. tego, żebym wyszedł do ludzi i dajmy na to zgodził się na zorganizowanie mi wieczoru autorskiego czy pojawił się na gali wręczenia nagrody jakiegoś konkursu literackiego. Albo - co wolałby chyba nawet bardziej moja Psychiatra - podjął jakąś zwyczajną pracę, niechby nawet fizyczną, związał się z kimś i wiódł przeciętne życie. Tylko, że mnie to wcale nie interesuje.

 

Co ma więc zrobić moja Psychiatra, powiedzieć mi, że resztę życia spędzę w biedzie i samotności, aż wreszcie popełnię samobójstwo albo wyląduję w domu opieki? Że moja izolacja i brak powiązań towarzyskich w środowisku literackim sprawią, że nigdy nie odniosę sukcesu literackiego? Bo na  pisarza trzeba też wyglądać, nie wystarczy pisać książek. Na ile jest ze mną uczciwa moja Psychiatra, podtrzymując we mnie nadzieję? Na ile ja sam jestem z sobą uczciwy? Ile jest we mnie nadziei?

Mirosław Mrozek

Powrót