Kolega na widelcu

  • 3 Lipiec 2016

 

Konrad, do którego wszyscy przychodzą, bo jest to człowiek obdarzony wybitnym talentem zarówno poetyckim jak i koleżeńskim, kroi cebulę nadzwyczaj sprawnie. Nie zadrży mu ręka nawet jeśli zbliżymy się z aparatem na minimalną odległość, chcąc uchwycić tę poezję wprawianą w ruch kilkoma pchnięciami noża, który jeszcze nie dokonał żadnego spektakularnego wynurzenia, przeciwnie – bez cienia skargi (o której świadczyłaby krew na palcu G.,) począł przeć w to dno cebuli, jakby czuł, że jest ono bezpieczniejsze, ponieważ nazywalne. A Konrad wraz z tym nożem, co to się właśnie zaparł na jakiejś warstwie, prze bez znamion łez na policzku odkąd przygotowywanie posiłków zaczęło sprawiać mu większą satysfakcję niż pisanie. Jest koordynatorem akcji JEDZENIE ZAMIAST BOMB – i od tych poszukiwań żywności, którą za wszelką sobie znaną cenę, pragnie umieścić w brzuchach bardziej od siebie bezdomnych (wojna domowa a ludzie bezdomni) zaczęło mu być nad wyraz syto, tak iż poezja dotychczas przez niego uprawiana, przestała być posiłkiem – jeno przyprawą, o której coraz częściej zdarza mu się zapominać – w przeciwieństwie do sałatki bądź zupy z pokrzyw. W jego przypadku dokonała się zatem – jakkolwiek by to nazwać – rezygnacja (?) z uprawiania poezji pisanej (aczkolwiek zdarzyło mu się niegdyś napisać wiersz na porzuconym skrzydle kartonu między Pietrzykowicami a Śliwicami – jeśli wierzyć słowu mówionemu) na rzecz poezji stosowanej w kuchni oraz magazynie przebranym za spichlerz. W jego wnętrzu pewnego mroźnego popołudnia miałem przyjemność zjeść dwa hiszpańskie pomidory oraz dokonać aktu sabotażu na kilku kartonach zupek chińskich, wskutek którego Konrad doliczył się aż czterech torebkowych ofiar porwanych przeze mnie do wiecznie głodnego plecaka. I w tym liczeniu, i mówieniu o tak zwanym nadbagażu w postaci owych zup (trzystu niczym Spartan), dopatrzyłem się prawdziwej pasji, poczucia misji, jakiego chyba nie czuł od czasu opublikowania pierwszego zbioru. Znamienne, gdy zapytałem go w kilka lat później o tytuł trzeciego, otrzymałem w zamian Siłę niższą – raport z permanentnego stanu „braku”. Wszak brak mnie obiera i mówi, że jestem[1] – pisał w tejże Sile, zanim zjechał nożem na samo dno wspomnianej cebuli – wcale nie tak dawno, acz z nieukrywaną satysfakcją.

 

Pisząc o tym warzywie wyobrażam go sobie jako doskonały twór poetycki. Warstwa po warstwie odkrywającym przed obierającym nowe znaczenia, będące niczym winda z zapuszkowanym w niej pasażerem, który zbliżając się do obranego przez siebie piętra, nagle zatrzymuje się na wcześniejszym, bowiem w międzyczasie ktoś postanowił do niej wsiąść i wywołać na swoje piętro – wbrew oczekiwaniom zapuszkowanego. To tak zwane nakładanie się znaczeń, powodujące zwiększenie lirycznego ciężaru (liryka to także łzy, nawet jeśli mowa o niepłaczącym akurat Konradzie, innymi słowy, to ciężar gatunkowy) oraz paradoksalne zmniejszenie ciężaru samej cebuli sprawiają, że jest w niej pewna wyjątkowość. Czy z biegiem lat nie zaczęto stosować mniejszej ilości słów, wybierając tylko te, które nadają się do oddania ich największej ilości? Nie obieramy cebuli po to, aby dostać się do jej „esencji”? W moim mniemaniu nie doceniamy tego, co mamy pod ręką (dosłownie), sądząc że wszystko zostało już podane na tacy. A nawet jeśli, to można przecież zastosować inne przyprawy. To przecież przyprawy (talent, warsztat?) decydują o tym czy posiłek jest smaczny lub nie. Niekiedy mówimy o książkach, że są zjadliwe albo niestrawne. Jak widać, rozchodzi się więc o odpowiednio zachowane proporcje.

- Czyż nie tak?

- Nie.

- Dlaczego nie?

- Bo tak.

Kolega Konrada – Szczepan, swoją drogą, również specjalista od tematyki kulinarnej (jak miałem okazję zauważyć na niedawnych Manifestacjach Poetyckich – patrząc kanapowemu sąsiadowi w talerz) pewien swój tekst zaczął od takiego oto stwierdzenia: ziemniak nie podzieli się z nami refleksjami o życiu/ale my możemy podzielić się z nim[2] (…) co należy uznać za podstawę w myśleniu nad tacą wypełnioną po brzegi. Jednakowoż myślenie to warto zmodyfikować. Nie chodzi bowiem o wtłaczanie w tegoż ziemniaka sensu, ale wyciskanie z niego tylu soków, ile się da. O przysłowiowe tworzenie „czegoś” z „niczego”. Jeśli woda była czynnikiem decydującym o pojawieniu się życia na Ziemi, woda z ziemniaka niech stanie się identycznym budulcem na potrzeby wiersza o…ziemniaku. Aczkolwiek nie mam na myśli sytuacji, w której gros twórców tekstów poetyckich zaczyna pisać biednym ziemniakiem po papierze, chcąc wedrzeć się w jego istotę. Raczej myślami jestem przy szukaniu osławionego punktu zaczepienia, bo tym punktem może być „cokolwiek”, słowem: każdy punkt wyjścia jest dobry, nie ma złych wyjść, są tylko złe wejścia. I nawet tak z pozoru absurdalna rzecz, jak wspomniana ziemniaczana woda, która zapewne wywołuje w Tobie, mój szanowny czytelniku, śmiech – jest warta uwagi. Tak, o śmiech również mi się rozchodzi, niemniej to jeszcze nie czas i miejsce na pisanie o jednej z pożądanych reakcji. To tylko woda na mój młyn. Niech jednak absurd goni absurd, przecież twórcy największą przyjemność sprawia moment, w którym udaje mu się absurdalną rzecz przekonywująco zracjonalizować, gdyż wtedy nie jest już rzemieślnikiem, a faktycznie twórcą. Czegoś. Nie jest zatem twórcą ten, który stworzył coś, co zostało uprzednio stworzone, np. najpiękniejszą ceremonię otwarcia Igrzysk (gdzie co cztery lata mamy do czynienia z najlepszą w historii). Jak bowiem mielibyśmy go tytułować? Mianem drugiego twórcy? Tym samym po co się powtarzać, skoro poezja to przekazywanie ludziom tego, czego nie czują. Zatrzymajmy więc wodę, która przecieka nam przez palce. To przykład prawdziwego dramatu.



[1] Góra K., Siła niższa (full hasiok), wyd. Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012, s. 12.

[2] Kopyt Sz., sale, sale, sale, wyd. WBPiCAK, Poznań 2009, s. 11.

Rafał Różewicz

Powrót