Karina Stempel
Przemierzanie drogi zawsze związane jest z językiem, choćby odbywało się w ciszy. Zdarzają się myśli-obrazy lub dźwięki, odpryski przeszłych zdarzeń albo intuicje tego, co dopiero ma się pojawić; większość refleksji układa się jednak w słowa. To one wiążą tego, kto idzie, z miejscem. Są jak ślady zostawione lub zebrane z drogi. Ich echo czasem układa się w refren, od którego nie sposób uwolnić pamięci.
Rumunię można przemierzyć wzdłuż i wszerz po to, by przekonać się, że w języku tego kraju nie ma dialektów. Oczywiście, na południu ludzie inaczej wymawiają „sz” niż na północy i nie jest trudno zorientować się, z której części kraju pochodzi rozmówca. Jednak jest to coś zupełnie innego niż gwary, do których tak bardzo jest przyzwyczajony umysł wyćwiczony na wyraźnych podziałach. Mircea Eliade twierdził, iż brak dialektów to zasługa chodzenia. Dacja, cel najazdów nie tylko Rzymian, ale także barbarzyńskich ludów i plemion (w tym Słowian), zawsze była krajem rolniczym. Wojny i ukształtowanie terenu z wielu rolników uczyniły pasterzy; poręczniej było uciec, jeśli dobrze znało się las i łąkę, łatwiej było żyć, nie przywiązując się do domu z kamienia. Pasterze zaś wraz ze stadami każdą zimę spędzali w innym miejscu. Przynosili ze sobą i zabierali słowa, wciąż aktualizując ich brzmienia, uzgadniając, jak cienka może być nić porozumienia, by jej nie zerwać pomiędzy Karpatami, Dunajem i Morzem Czarnym. Według Eliadego właśnie to pozwoliło z mieszanki języka dackiego i ludowej łaciny rozwinąć się wyjątkowemu językowi romańskiemu ‒ jedynemu, który zachował rodzajnik enklityczny, i jedynemu, który według niektórych źródeł ma aż 15% słów słowiańskich we własnym słowniku.
Chodzenie wpływa więc na język w sposób wyraźny. Nie chodzi jednak wyłącznie o chodzenie ze stadem owiec. Słowa wygłaszane ex cathedra mogą zachwycać, zapadać w pamięć, ale też zmuszać do milczenia. Wywołując onieśmielenie, nie skłaniają do odpowiedzi. A język najszybciej i najłatwiej wzbogaca się w rozmowie, w akcie komunikacji, który jako jedyny odsłania prawdziwą naturę słów, nagich i bezbronnych wobec kontekstu. Bardziej niż główne arterie słowa upodobały sobie wąskie ścieżki, wraz z ich prywatnością i intymnością. Człowiek dochodzi więc do języka własną drogą, na której sam decyduje, gdzie postawić stopę. Jeśli w języku wybiera się skróty wytyczone przez innych, można odczuć brak słów na określenie samego siebie albo wpaść w pułapkę zbyt szerokiego traktu, na którym tak naprawdę nie wyróżnia nas nic.
Wychodząc na masyw Rarău, do rezerwatu noszącego nazwę Skał Księżniczki, od Kympulungu Mołdawskiego wspinamy się, zwiedzeni nazwą, a gdy dochodzimy na szczyt, okazuje się, że w dół, w drugą stronę, wiedzie asfaltowa szosa. Jak opowiadają pracownicy betonowego schroniska położonego tuż pod granią, Nicolae Ceauşescu też lubił to miejsce, a w jakiś sposób musiał tu dojeżdżać ‒ stąd pomysł na pomnik trwalszy niż ze spiżu. Czar pryska, Skały Księżniczki zostają z tyłu i przestają kusić. Można poczuć się rozczarowanym, oszukanym, złym, że Geniusz Karpat na Rarău pokazał wszystkim język i od tamtej chwili nadal słychać jego drwiący śmiech.
Henry David Thoreau uważał, że sztuka chodzenia, rozumianego jako wędrowanie, powinna przypominać wędrówki proroków lub średniowieczne podążanie do Ziemi Świętej. Każdy krok, według Thoreau, to krok wykonany pomiędzy dzikością a cywilizacją, ale rozumianą inaczej niż asfalt Ceauşescu. Z każdym krokiem, tak jak z każdym słowem, człowiek niesie również siebie i zostawia ślad. Naszą prawdziwą naturę według Thoreau obrazuje historia Romulusa i Remusa wykarmionych przez wilczycę: oto rodzimy się z nieokreśloności do cywilizacji, z milczenia do mowy. Rumuński pasterz niósł poznany przez siebie świat nie tylko w postaci przedmiotów materialnych, ale przy każdym strzyżeniu owiec mimowolnie tkał język swojego ludu, który teraz przypomina wielobarwny, złożony z różnych splotów i wątków kobierzec.
Język potrafi być ciężki jak namoczona wełna. Kiedy naród rumuński określał swą tożsamość, przez pewien czas różne szkoły lingwistyczne próbowały udowodnić, że mowa Rumunów pochodzi z łaciny i nie ma w niej wpływów dackich ‒ a Rumuni mieli być bezpośrednimi, jedynymi spadkobiercami Imperium Rzymskiego. Na spokojnych Daków, blondwłosych, jasnookich, nie było wówczas miejsca w narracji historycznej. Należało więc stworzyć opowieść o tym, co się z nimi stało. Poeta-historyk (sic!) Ion Budai-Deleanu na przełomie wieków XVIII i XIX ułożył odpowiednią historię: Dakowie musieli uchodzić z terenu Rumunii. Wędrowali na północ, długo i daleko, by wreszcie założyć... Polskę.
Może to wtedy polscy górale nauczyli się robić bryndzę? I tak właśnie ją nazywać?
Z Polski do Rumunii wiodą setki kilometrów, tysiące kroków. Jak wiele innych dróg, również ta łącząca oba kraje może prowadzić do Rzymu. Ale wcale nie musi. Wszystko zależy od tego, którą ścieżkę się wybierze i jak wielką władzę odda się językowi. Bo Rzym przecież może być wszędzie, również w rumuńskim domu albo za furtką własnego obejścia*.
* Bibliografia: M. Eliade, Rumuni. Zarys historii, tłum. A. Kaźmierczak, Bydgoszcz 1997; L. Boia, Rumuni ‒ świadomość, mity, historia, przeł. K. Jurczak, Kraków 2003; H. D. Thoreau, O chodzeniu, przeł. J. Pielichowski, Lublin 2019.