Iwona Sakrajda
Szczecinecka nekropolia jest położona w urzekającym miejscu. Wzniesienia, pagórki, drzewa, stare z historią i młode, wzrastające. Pamiętam te urokliwe miejsca z czasu, kiedy nie były cmentarzem. Przechadzałam się po nich, zbierałam konwalie i bez (bzów już nie ma, zamiast konwalii śpiący mieszkańcy), wygrzewając się w słońcu ze swoim tatą, którego teraz w tym miejscu odwiedzam. Dziś, nie napawam się zapachem kwiatów tylko wspomnień, pachnących jak wtedy bez... Ironia losu, to samo miejsce. Na zawsze bliskie sercu, pełne wspomnień. Przemierzając alejki cmentarza, zatrzymuję się przy starych grobach żołnierzy (w czasach pokoju łatwo zapomnieć o przeszłości). Zamknęłam na chwilę oczy. W delikatnym szumie drzew i rozmowach ptaków (latają trzepocząc skrzydłami wyjątkowo głośno między kamiennymi wspomnieniami) mogłam usłyszeć w wyobraźni, maszerujących młodych żołnierzy. Głośny marsz wojskowych butów, kurz, krzyki, zmęczone oddechy. Zginęli, gdzieś na obcej ziemi, zapomniał o nich świat. Walczyli do końca. Armie młodych ludzi, przed, którymi mogły otworzyć się piękne horyzonty. Dziś zamiast salw, ptasi śpiew i spojrzenie przechodnia. Czasem tylko ukradkiem, pospieszne, omyłkowe. Zniknęli oni i ich „czas kaleki” jak pisał Baczyński w „Niebo złote ci otworzę…”. Czasy tej bolesnej historii znam z lekcji (chociaż niezbyt darzyłam sympatią ten przedmiot w szkole), opowiadań babci i staruszki cioci. Słuchałam ich wspomnień jak bajek, z niedowierzaniem. Słuchałam w ciepłym domu, przy piecu, z kubkiem ciepłej zbożowej kawy z mlekiem. Profanacja klimatu. Historia jest pełna krwi, bólu, śmierci. Mimo to Ci, którzy najbardziej dotknęli cierpienia potrafili je opisać. Może, aby je złagodzić, nazywając po imieniu? Może, aby kolejne pokolenia mogły dotknąć emocji, które nie odzwierciedli żadne, nawet najmocniejsze kino? Może, żeby pokazać, że mimo wszystko zostali ludźmi? Po prostu. Miron Białoszewski, Zofia Nałkowska. Nazwiska ze sprawdzianów szkolnych. Zawsze inspirowała mnie tematyka wojenna w wypracowaniach. Moja „kulawa” wiedza historyczna wzmacniała się dotykiem emocji, których nie rozumiałam i nie rozumiem. Oby nikt nie musiał. Pamiętam, jaka byłam dumna, kiedy polonistka czytała napisane przeze mnie wypracowanie w klasie. Napisałam wtedy, że wojna była jak zabawa... Klockami byli ludzie. Stawką śmierć. Tragiczna zabawa dla ludzi, którzy przestali nimi być. Dziś prawdziwa historia staje się fikcją. Przekształcanie, manipulacja zweryfikowanej prawdy. Została literatura. Pisana w konspiracji, po cichu. Piękno człowieka z otchłani cierpień.
Kolejny kontrast sytuacyjny. Uwielbiam słońce. Latem nasycam się jego promieniami, pomimo świadomości destrukcyjnego działania na skórę, uszkodzeń łańcuchów DNA ,fotostarzenia i całej (o zgrozo!) niszczącej reszty. Działa na mnie jak wielkie magiczne espresso, a serotoniną wręcz zaczynam oddychać. Któregoś z pięknych, słonecznych, letnich dni w minionym roku, zabrałam leżak i książkę (zestaw szczęśliwego człowieka w letnie dni) „Człowiek w poszukiwaniu sensu” Viktora E. Frankla (Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2015) i poszłam nad wodę. Lektura, która zmieniła nie tylko mój dzień, ale życie. Wracam do niej bardzo często. Książka o tym, jak z cierpienia można wydobyć sens, nadzieję. Jak zostać człowiekiem, kiedy zostaje się zdegradowanym do granic możliwości. Poniżej jakichkolwiek granic i norm. Płakałam, czytałam, byłam z bohaterami opisanej prawdy. Mam nadzieję, że większość zna lub pozna niezwykłość tej wyjątkowej lektury. Książka o zagadnieniach psychiki, sfer, niezwykle ważnych, żeby świadomie żyć. Nie tylko życie przeżyć. Pracuję zawodowo z ludźmi z problemami psychicznymi, po wielu traumach, po bolesnych doświadczeniach. Są wśród nich bohaterowie na miarę tych z książki… Widzą jakby więcej, inaczej, głębiej.
To wszystko dowody na to, że człowiek ma w sobie nieodkryte zasoby możliwości. Każda strata, ból pozostawia w nas pustkę, ale życie nie zna pustki. Spotkanie z własnymi granicami jest zawsze przełomowe. Nawet tak bolesne doświadczenia, tak bardzo traumatyczne momenty, mogą zaowocować pięknem. Odkryciem tego, za czym tęsknimy.
Każdy w życiu dotyka terenów, które mają granice. Granice wytrzymałości bólu, granice cierpienia, tolerancji, samotności, defetyzmu, strachu, zmęczenia. Zmierzenie się z nimi zmienia perspektywę. Boimy się takich wrażeń, tyle, że odważę się twierdzić, że w tych miejscach są jakieś pokłady ludzkich uczuć, prawdy, zdolności. Tam człowiek ma dwa wyjścia. Albo się poddaje, albo zyskuje nadzwyczaj dużo. Poeci, literaci, twórcy. Znali granice i dzięki nim, mamy dostęp do historii, do piękna człowieka. Ludzki umysł jest płodny. W połączeniu z emocjami stwarza cuda. Bez terminu ważności. Cuda techniki są śmiertelne. Tyle, że nie ma cmentarzy ze starą elektroniką. Człowiek, kiedy spotka się ze swoimi granicami może zobaczyć, że Adam Asnyk miał rację. Serce nie ma granic. A może to granica jest biletem do podróżowania po życiu już bez granic? Cóż, nie pozostaje mi nic innego jak wrócić z cmentarza wspomnień. Wrócić po to, żeby nie trafić w przyszłości na cmentarz swoich marzeń. Jeśli człowiek w najgorszej z możliwych sytuacji jest w stanie odkryć w sobie piękno, które jest wieczne, to my dziś, w czasie dobrobytu, kiedy możemy spokojnie napić się kawy zbożowej z mlekiem czy espresso bez mleka, ogrzać się na słońcu, albo przy imitacji pieca (bo piec też staje się historią), chyba nie mamy prawa patrzeć tylko tam, gdzie „sięga wzrok”… Choćby w ramach wdzięczności dla walczących za wolność. W dowód, że walczyli za ludzi, nie pełne fantazji ciała z wnętrzem niczym cmentarz. Pełne ciężkich pomników. Nauczyć się swoich emocji, poznać swoje granice, dotknąć sensu… To wymaga przystanku. Niekoniecznie na cmentarzu.