Mirosław Mrozek
To był mój pierwszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Trafiłem do niego w stanie ostrej psychozy. Wyszedłem dwa miesiące później z diagnozą zaburzeń urojeniowych.
Zanim trafiłem do szpitala przez dwa tygodnie cierpiałem na bezsenność. Inne aspekty choroby psychicznej takie jak urojenia, głosy czy lęk są bez wątpienia okropnością, jednak bezsenność jest najgorsza, mogę to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością. Człowiek siedzi na łóżku ze spuszczoną głową, pali papierosa za papierosem, myśli o swoim życiu i pragnie choćby na chwilę uciec w sen od tych myśli i tego życia – nie jest mu to dane. Tak bardzo pragnąłem wtedy zasnąć, że gdybym ktoś ofiarował mi możliwość zaśnięcia bez możliwości obudzenia się, przystałbym na to.
Wreszcie trafiłem do szpitala, tam zaaplikowano mi zastrzyki. Pięć minut po otrzymaniu pierwszego zastrzyku zasnąłem jak niemowlę i przespałem dwanaście godzin. Zastrzyki brałem przez dwa tygodnie, dwa razy dziennie, nie pamiętam już, co to był za specyfik, najprawdopodobniej jakiś neuroleptyk pierwszej generacji, który brutalnie tłumił objawy psychozy, ale przy okazji tłumił też wszelkie przejawy ludzkiej aktywności. Te dwa tygodnie właściwie przespałem, budziłem się tylko by pójść za potrzebą albo się umyć. Koledzy z sali budzili mnie też na posiłki, zwykle jadałem jednak tylko kolacje, do śniadań i obiadów siadałem przy stoliku tylko po to, żeby podano należny mi posiłek, który oddawałem zainteresowanym nim sąsiadom od stolika. Szpitalne jedzenie było smaczne, porcje nie były jednak za duże, mimo to w ciągu dwóch miesięcy przytyłem dobrze ponad dziesięć kilogramów, wina to pewnie leków, ale bez wątpienia też braku ruchu.
Budzono mnie też w trakcie wizyt lekarskich. Pani Ordynator, kobieta piękna w ogóle, szczególnie piękne miała oczy, szare, niekiedy połyskujące metaliczną inteligencją – wbijała we mnie stal tych oczu i pytała jak się czuję albo co o tym wszystkim myślę. Z początku odpowiadałem, że traktuję to wszystko, jako rodzaj gry - naprawdę sądziłem wtedy, że jestem całkiem zdrów i wszyscy o tym dobrze wiedzą, muszą jednak odgrywać swoje role, bo zmuszają ich ci potężni ONI – odpowiadała wtedy: rozumiem, jeszcze poczekamy. Po dwóch tygodniach na jej pytanie odpowiedziałem inaczej, że rozumiem teraz, że to co mi się przydarzyło było jakimś rodzajem zafałszowania rzeczywistości, iluzji, niemniej pamiętam to tak, jak pamiętam. Wtedy powiedziała: wreszcie! Po tej rozmowie odstawiono mi zastrzyki i przyjmowałem odtąd leki w postaci tabletek. Moja senność minęła, niemniej spałem wciąż dużo, jakieś dwanaście godzin na dobę.
Zacząłem analizować przeszłość. Nie byłem pewien, które zdarzenia z ostatniego półrocza mojego życia miały miejsce naprawdę, były obiektywnym faktem, a nie tylko wytworem mojego chorego umysłu. Popadłem w dziwny stan, przestałem ufać własnemu rozsądkowi, możliwości rzetelnej oceny sytuacji. Oczywiście miałem świadomość, że wszystko w życiu jest w jakimś stopniu subiektywne, ale są też bez wątpienia rzeczy obiektywne. Jadąca ulicą ciężarówka jest bez wątpienia okolicznością obiektywną i jeśli wejdzie się jej pod koła, z człowieka pozostanie miazga. Mnie przejechała właśnie taka ciężarówka rzeczywistości. Żyłem przez miesiące w świecie niedostępnym ludziom, z którymi przyszło mi obcować. Zastanawiałem się, czy możliwy jest w ogóle mój powrót do tej wspólnej rzeczywistości.
W miarę upływu czasu myślałem coraz jaśniej, coraz wyraźniej dostrzegałem tragizm mojej sytuacji i przez to zacząłem popadać w depresję. Najgorsze były poranki, przebudzenie było jak cios młotem głowę, bolała sama myśl, że trzeba przeżyć kolejny dzień. W miarę upływu godzin moje samopoczucie się poprawiało, wieczorem było już całkiem znośne. Było to chyba spowodowane świadomością, że za chwilę dane mi będzie uciec z jawy w sen, zapomnieć na kilkanaście godzin o sobie, swoim miejscu i roli w realnym świecie.
Kochałem wtedy spać. Miałem też wiele snów, większość jednak zatarła mi się w pamięci przez te kilkanaście lat, które upłynęły od tamtego pobytu w szpitalu. Pozostał jeden, który śnił mi się zresztą prawie co noc, za każdym razem w nieco innym scenariuszu.
Katedra była wielka, strzelista, w stylu gotyckim, wiedziałem, że kiedyś już w niej byłem, nie potrafiłem jednak w żaden sposób skojarzyć miasta, czy choćby kraju. Wewnątrz kościoła panował półmrok. Przed ołtarzem stał czarny, marmurowy katafalk, leżałem na nim na plecach, bez ruchu, z otwartymi oczyma. Sufit i ściany pokrywały malowidła, nie były to jednak typowe wyobrażenia religijne, ale obrazy Jacka Malczewskiego, największe malowidło było bezpośrednio nade mną, słynne „Błędne koło”. Postacie obrazu zdawały się krążyć nade mną, nie spuszczając mnie z oczu, czułem, że chcą mnie zahipnotyzować. Na ołtarzu za moją głową stała rzeźba Xawerego Dunikowskiego „Fatum”. Usłyszałem w głowie głos, który przechodził w rechot i pytał mnie, którą z postaci w tym kamiennym objęciu jestem, obejmującą, czy obejmowaną, a może obiema? Nagle rozległa się muzyka, słyszałem piękny, wysoki, kobiecy głos, zawodzący: „Lacrimosa, lacrimosa, lacrimosa…” Uświadomiłem sobie, że przed katafalkiem stoi mój stary radiomagnetofon, jeszcze z nastoletnich lat, w którym kręci się kaseta Zbigniewa Preisnera „Requiem dla mojego przyjaciela”.
Muzyka ucichła, nim się to jednak stało, odniosłem wrażenie, że śpiewaczka wyszeptała: proszę, spójrz w lewo. Spojrzałem. Zobaczyłem wielki witraż, pełen kolorowych szybek, w którym mieniło się światło zachodzącego słońca. Uderzyło mnie piękno tego obrazu, nie potrafiłem jednak w żaden sposób określić, co on przedstawia. Im dłużej patrzyłem, tym bardziej byłem zachwycony, jednocześnie czułem to specyficzne mrowienie neuronów, podobne do tego, kiedy mamy słowo na końcu języka, a nie potrafimy go jednak przywołać z zakamarków pamięci. W pewnej chwili witraż wybuchł feerią barw, rozpadł się na miriady drobnych kawałeczków, które wirowały i układały się w coraz to nowe konstelacje, przez ułamek sekundy zdawało mi się, że rozpoznaję piękną kobiecą twarz, później brodate, smutne oblicze starca, rozległa panoramę miasta, górski krajobraz, surową monotonię pustyni, dziecko ssące pierś matki, kwiat powiększony do monstrualnych rozmiarów, wzgórze, na którym czerniały trzy krzyże, galaktykę pełną gwiazd, ruchem wirowym zapadającą się w czarną dziurę, konie galopujące przez step. I miliardy jeszcze innych obrazów, którym nie było końca, bo kawałki szkła wciąż wirowały, przedstawiając przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ten świat i światy alternatywne, sceny z książek filmów, obrazów, wspomnienia i marzenia. Było to takie piękne i takie bolesne. Wydawało się trwać wiecznie, wymiar czasowy został przez to wirowanie szkła wyłączony z czasoprzestrzeni. Ten sen nie miał końca, tzn. kończył się tym wirowaniem, nie było ostatecznego obrazu nie było żadnej odpowiedzi, a może ten niekończący się ruch był właśnie odpowiedzią. Mówił, że odpowiedzi nie ma, jest tylko zmiana świadomości.
Gdy wyszedłem ze szpitala, ten sen mnie opuścił. Nikomu, jak dotąd, też o nim nie opowiadałem. Chyba się wstydziłem. Nie lubię poddawać się psychoanalizie, chyba dlatego że boję się, że wyjdą w niej jakieś treści, z którymi nie będę sobie potrafił poradzić albo zburzą mój wyidealizowany obraz siebie. Rzeczywistość szpitala psychiatrycznego nie wygląda zresztą tak, jak na amerykańskich filmach, nikt tam nie ględzi godzinami o snach, i co one znaczą, personel albo nie ma na to czasu albo chęci. Wydaje mi się, zresztą, że moja pierwsza interpretacja, którą wymyśliłem następnego dnia po pierwszym śnieniu witraża jest właściwa – po prostu zmieniał się w owym czasie, pod wpływem działania leków, mój obraz rzeczywistości. Zmieniał się powoli, jedna wizja rzeczywistości, nie wiadomo właściwie, co przedstawiająca, bo była to wizja stworzona przez obłęd, została zburzona, a w jej miejsce nie pojawiła się jeszcze nowa wizja, było na to po prostu za wcześnie. Dziś mam już pewną ustaloną wizję świata, nie rozpada się ona i nie wiruje, ale powoli ewoluuje, kto wie zresztą, do jakiej ostatecznej życiowej konkluzji mnie ona doprowadzi. Na to trzeba było jednak lat, czterech jeszcze pobytów w szpitalu psychiatrycznym i wszystkiego, co niesie ze sobą życie.
Rzadko teraz podróżuję, nie mam ku temu sposobności ani niezbędnych środków, kiedy jednak odwiedzam jakąś miejscowość po raz pierwszy, zawsze odwiedzam tamtejsze kościoły i klasztory, żeby obejrzeć ich witraże.