Bogdan Stefański
Ludzie przychodzą na moje koncerty, bo przegapili je w latach sześćdziesiątych,
chcą zobaczyć legendę – a nie mnie. To jest nie do zniesienia.
Bob Dylan
Czyżby taka była o nas prawda? Prawda o ,,odbiorcach” kultury, którzy już nie idą na koncert dla uciechy, radości przeżywania, zaspokojenia głodu dobrej sztuki, albo chociaż dla umilenia sobie czasu w dobrym towarzystwie.
Czy jesteśmy produktem post-społeczeństwa, w którym ważne jest aby się pokazać, pochwalić, udać że coś jest dla nas ważne, bo wypada aby było ważnym? Snobujemy się na ludzi kulturalnych, czy jesteśmy ludźmi kulturalnymi? A może to już nie ma znaczenia? Może po prostu czasami trzeba się zatrzymać, odetchnąć głęboko i zasłuchać.
Mam nadzieję, może nawet więcej, wierzę, że jednak wciąż po prostu pragniemy stawać się lepszymi, doskonalszymi, a obcowanie ze sztuką temu służy.
Kiedy wieczór zapada we mnie mrokiem i ciszą, szukam dla siebie bezpiecznego azylu. Muszę zająć czymś myśli. Zapomnieć o stresach, o zmęczeniu. Wtedy nastawiam na gramofonie czarny krążek. Powoli nabieram powietrza w płuca wyłapując aromat herbaty i cynamonu. Niespiesznie dociera do mnie cicha melodia potężniejąca, rosnąca ponad miarę mojego małego świata. Zamykam oczy i nie myślę o tym ile złotych płyt ma na koncie słuchany artysta, nie studiuję w myślach jak często plasował się na jedynce list przebojów. Nie ma to dla mnie znaczenia. Jest tylko muzyka kojąca moje niespokojne nerwy. Czerpię z dźwięków, z melodii otuchę i szukam nadziei. Wtedy jest to osobiste, prywatne, moje własne.
Oczywiście chcę także dotknąć żywych legend. Zobaczyć, usłyszeć, tych, którzy wyrastają ponad przeciętność. Ludzi mających nam do powiedzenia coś na temat nas samych, słowami, których sami byśmy nie użyli. Tak, szukam u nich okruchów samego siebie. Szukam identyfikacji. Chcę też dotknąć marzeń. Czasami są to marzenia rodem z dzieciństwa. Dzieciństwa na blokowisku.
W szarym anturażu schyłkowego peerelu. Marzeń z czasów, gdy jedyne płyty w domu, to wydawnictwa Bałkatonu. Do dzisiaj pamiętam, jak ojciec przywlókł z jakiegoś pchlego targu płytę Presleya z bułgarskimi napisami na kopercie. I tę chwilę, gdy z pewnym namaszczeniem umieścił ją na gramofonie a igła powoli zaczęła wydobywać z winylu dźwięk. Muzykę, której nie znałem, a która była tak inna od tego co słyszałem w radio. A przecież to były już lata osiemdziesiąte!
Pamiętam też pierwszy magnetofon, pierwszy walkman. Zawsze towarzyszyła mi nieuświadomiona do końca tęsknota. Taka która podpowiadała, że gdzieś jest inny świat. Tak było, a jak jest?
Może dzisiaj po prostu dajemy sobie szansę na to, by poczuć tchnienie naszych czasów. Czasów, w których łatwo się zagubić w mnogości propozycji, stracić kierunek na coś ciekawego, oryginalnego. Zapewne dlatego podążamy za światłami które dają najwięcej blasku, szukamy tego co już znamy, ale czym się nie nasyciliśmy.
Ja wiem, że nigdy nie zaspokoję wszystkich pragnień. I to dobrze! Dzięki temu wciąż można jeszcze szukać, drążyć, cieszyć się i wzruszać, dzięki evergreenom odkrywanym wciąż na nowo. Może i wielki bard Ameryki ma rację, że chcemy tej jego legendy, ale czy to coś złego? Czy to źle, że takie legendy właśnie najbardziej nasze umysły rozgrzewają?
Przecież od czegoś trzeba zacząć. Strząsnąć z siebie codzienność. Odwiesić na wieszak szare palto i raz na jakiś czas ogrzać w świetle gwiazd. A jeśli jeszcze owe gwiazdy świecą światłem prawdziwym, nie odbitym, nie wtórnym, tylko palącym głębią uczuć, to w tym nic złego być nie może. Jeśli potrafimy docenić kunszt słowa, głębię dźwięku, wieloznaczność przekazu, to już z tego nie zrezygnujemy i będziemy wracać.
Cieszę się każdym ciekawym spotkaniem. Raduję dobrą rozmową. Szukam, pytam, wątpię, znajduję. A zawdzięczam to także takim twórcom jak Bob Dylan. Tym którzy zawsze raczej idą pod wiatr, niż z wiatrem. Którym nie wystarcza odcinanie kuponów od sławy. Którzy z wiekiem znajdują nowe prawdy, lub z siłą argumentów bronią starych, ale nigdy nie zużytych wartości.
I mają odwagę. Odwagę by być osobnymi, stać w kontrze, głosić to co ani popularne, ani miłe dla odbiorcy. Takich artystów ceni się nad innych, bo są do kości prawdziwi.
Więc Panie Zimmerman, to nic złego stać się legendą, jeśli staje się nią wbrew sobie. Większy problem mają ci, którzy sami siebie legendami nazywają. Pan zawsze będziesz tym, który goni wiatr i kurz, stuka do bram nieba i szuka drogi do domu pozostawiając za sobą 900 mil.
A ja, zjadacz codziennego chleba, będę przy zgaszonych światłach słuchał ballad i marzył. Marzył o świecie lepszym, mądrzejszym i pełnym wzruszeń.
Chorzów, 10.12.2018 r.